Michnikowszczyzna po Michniku

Źródło: Rzeczpospolita: Michnikowszczyzna po Michniku
10.02.2007

Konserwując przez ostatnich kilkanaście lat hierarchię, elity III RP pozbawiły swe autorytety następców. Jest dwóch kandydatów do sukcesji po naczelnym „Wyborczej”, ale nie wiadomo, czy i kiedy do tej nominacji dojdzie

Henryk Grynberg powiedział niedawno w wywiadzie, że jedną z głównych cech Peerelu było staranie „żeby wszyscy się uświnili, żeby nie było niewinnych”. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma w tej myśli nic oryginalnego – od siedemnastu lat słyszymy ją przecież bardzo często. Tak, ale w nieco innej wersji: „wszyscy się uświnili, nie było niewinnych”. Różnica subtelna, zważywszy, że słowa cytowane na początku wyszły z ust pisarza, który jako jeden z bardzo nielicznych polskich intelektualistów miał odwagę otwarcie mówić o swoich kontaktach z komunistycznymi specsłużbami. System starał się nas uświnić i w moim wypadku trochę mu się udało, więc chcę o tym wszystko opowiedzieć, żeby się oczyścić – zdaje się mówić Grynberg. Nie przywykliśmy do takiego tonu. Wciąż obowiązuje wersja: wszyscy byli umoczeni, więc nie ma co grzebać w tym szambie, patrzmy w przyszłość.

W tej różnicy zawiera się zasadnicza cecha stylu myślenia, który pozwoliłem sobie nazwać – utartym w polszczyźnie zwyczajem, od nazwiska jego najwybitniejszego przedstawiciela – michnikowszczyzną. Stylu myślenia budowanego na przekonaniu, że można medialnym przekazem, niczym skalpelem, wyciąć te fragmenty zbiorowej pamięci, które sprawiają ból i zmuszają do zadawania niewygodnych pytań. Wszystkie publicystyczne boje, toczone dziś przeciwko michnikowszczyznie przez najszerzej rozumiany obóz zwolenników IV Rzeczypospolitej, nawet jeśli dotyczą spraw bieżących, mają w podtekście ten zasadniczy spór – o pamięć niegodziwości systemu, którą michnikowszczyzna starała się zastąpić „kłamstwem założycielskim III RP” – mitem kompromisu pomiędzy Polakami „przychodzącymi z różnych stron historycznego podziału”.

Sojusz ślepych z uświnionymi

W założeniu miał ów mit być podstawą szerokiej formacji łączącej działaczy i sympatyków światłej (tzn. lewicowej) części byłej opozycji oraz reformatorskiego skrzydła władzy. Rzeczywistość okazała się mniej sympatyczna – salon, nad którym rząd dusz sprawował Michnik, zaludniły w przybliżeniu dwie grupy. Jedną, zdecydowanie mniej liczną, ale najczęściej zabierającą głos, stanowili ludzie opozycji, którzy dali się przekonać, że nie ma innej możliwości pokojowego zbudowania wolnej Polski, niż pozwolić komunistom przejść do niej w zwartych szykach i praktycznie nienaruszonych strukturach. Bądź też dali się do tego stopnia uwieść retoryce Michnika, że w ogóle owych struktur nie zauważyli, wierząc, że samo przeprowadzenie wyborów przemieniło dawnych „właścicieli PRL” w szczerych zwolenników wolności politycznej i gospodarczej oraz równych szans, którzy z dnia na dzień zapomnieli wyuczonych w Peerelu sitwiarskich metod „ustawiania się”.

Grupę drugą, siłą rzeczy bardzo liczną w kraju, który przeszedł to, co przeszedł, stanowili ci, którzy faktycznie się w Peerelu uświnili i nie byli niewinni, ale wcale nie mieli ochoty się czyścić, skoro mogli tego uniknąć (a mogli dzięki politycznym błędom Wałęsy i jego doradców skupionych potem w kierownictwie OKP i Unii Wolności).

Ten sojusz nadal stanowi podstawę tego, co Piotr Wierzbicki nazwał kiedyś Eleganckim Towarzystwem, i nadal sprawą kluczową dla tego Towarzystwa jest obrona wyznawanej przez niego wizji przeszłości.

Michnikowszczyzna się nie zmieniła, zmieniła się natomiast zasadniczo jej sytuacja. Utraciła swój monopol na prawdę, utraciła w znacznym stopniu rząd dusz, w czym zwłaszcza istotny jest fakt, że po raz pierwszy od roku 1989 u władzy znajdują się środowiska zupełnie niepodatne na jej wpływ. A co najbardziej spektakularne, Kościół III RP utracił też swojego papieża. Adam Michnik wycofał się z linii walki, ograniczył aktywność do tekstów jubileuszowych bądź historycznych. Na dodatek jego autorytet, którego przywołanie ucinało niegdyś polemiki, został publicznie zakwestionowany.

Michnikowszczyzna stała się oblężoną twierdzą ze wszystkimi tego skutkami. Jest to przecież, przyznajmy, forteca potężna – najbardziej czytana gazeta codzienna, najpoczytniejszy tygodnik, opiniotwórcze radio, znaczne wpływy w prywatnych telewizjach… Tak wpływowa opozycja mogłaby przysporzyć każdej władzy znacznie większych kłopotów. Mając w swych szeregach liczne gwiazdy dziennikarstwa i celebrities, mogłaby dzień po dniu punktować potknięcia obozu przeciwnego, mogłaby porywać za sobą ludzi chcących nie tylko tkwić w bezproduktywnym proteście, ale i coś zmienić. Jak to wygląda w praktyce, pokazał żałosny efekt próby wyprowadzenia Polaków na ulice i do namiotowego miasteczka pod Sejmem w szczycie otrąbionej „końcem IV RP” afery taśmowej. Był to dobitny, choć niejedyny dowód, że michnikowszczyzna w znacznym stopniu marnuje swój potencjał, zużywając go na przekonywanie przekonanych.
Specjaliści od bluzgu

Zajadłość, z jaką to czyni, nie zważając, że jest ona – jak zresztą wszelkie zacietrzewienie – przeciwskuteczna, nazwałem swego czasu małpim rozumem. Po namyślę przyznaję się do pomyłki. Nie ma w tym nic małpiego, irracjonalnego. Taki, a nie inny ton antyprawicowych mediów wynika z konkretnych przyczyn.

Pierwsza to wspomniana już okoliczność socjologiczna. Skoro najbardziej zaangażowanych zwolenników zgromadziła wokół Michnika obawa przed rozliczeniami – tym, co dziś artykułują, jest zaciekły opór przeciwko wszelkim zmianom. Jeśli michnikowszczyzna ma utrzymać swój stan posiadania, nie może, zwłaszcza w chwili, gdy zabrakło jej charyzmatycznego lidera, przyznawać, że owszem, w III RP nie wszystko szło dobrze i trzeba takich czy innych systemowych zmian. Nie może swej krytyki ograniczyć do błędów Kaczyńskiego. Musi iść w zaparte, potępiać w czambuł wszelkie zmiany i bronić „jak niepodległości” III RP z całym dobrodziejstwem inwentarza – postkomunistyczną oligarchią, niejasnymi powiązaniami między polityką i biznesem etc.

Po drugie zaś, zmiana sytuacji nie zmieniła faktu, że główną bronią michnikowszczyzny pozostało wykluczanie. Cały jej język pojęciowy nastawiony jest na – przepraszam za przemądrzałe słowo – stygmatyzowanie. Jej czołowe pióra wyćwiczone są w strącaniu pomiędzy potępionych, jej zapaleni wyznawcy oczekują jasnej, wyraźnej etykiety, kto jest nie nasz, kogo nie czytać, nie słuchać i nienawidzić. Styl myślenia i publicznego działania ludzi ze środowiska „Gazety Wyborczej” i „Polityki” kształtował się w histerycznej walce o to, aby na myślenie Polaków nie uzyskali wpływu endek-antysemita, klerykał i jaskiniowy antykomunista. W tym stylu nie mieści się nie tylko dialog, spór, ale nawet profesjonalna polityczna agitacja. Jedynym, co michnikowszczyznie wychodzi dobrze, jest bluzg.

Stąd debata publiczna zamiast na analizę, choćby najbardziej krytyczną, sytuacji kraju i poczynań rządzących, wekslowana jest na jałowe dywagacje – ich treść zależy od tego, co i jak się michnikowszczyźnie kojarzy. Język PiS kojarzy się jej z językiem Peerelu, rządy PiS kojarzą się z rządami Pezetpeeru, Kaczyński kojarzy się Gomułką albo z Putinem – skojarzenie może być najbardziej powierzchowne, zgoła bezsensowne, byle tylko było obelżywe.

Niedźwiedzia przysługa

Michnikowszczyzna skupiła się na zaciekłej obronie symboli. Przede wszystkim, oczywiście, swego wielkiego nieobecnego, czyli Adama Michnika. Linia tej obrony jest jednak osobliwa. Po pierwsze, prowadzący ją za najlepszy sposób pomniejszenia szkód wyrządzonych Polsce przez redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” uznali pomniejszanie jego samego. Czytamy więc od pewnego czasu, że był on tylko jednym z wielu publicystów, a jego „Gazeta” jedną z wielu gazet, że właściwie nie miał na debatę publiczną III RP żadnego wpływu, a przypisywanie mu roli demiurga to absurdy. Z roli najwyższego guru został Michnik nagle sprowadzony do rangi autorytetu niszowego – i to przez swoich obrońców.

Po drugie, w obronie Michnika sięgnięto po obosieczną broń wzbudzania litości. Michnik jest więc przedstawiany jako ulubiony chłopiec do bicia, jako goniony przez wszystkich zając, jako ofiara medialnego wieszania etc. A to oznacza zrzucenie go z piedestału znacznie skuteczniejsze, niż mógłby tego dokonać jakikolwiek wróg.

Ale na Michniku się nie kończy. Obrońcy status quo III RP zajadle walczą o obronę wszelkich dotychczasowych autorytetów. To znowu wynika ze sposobu, w jaki ich ukształtowano – inaczej po prostu nie mogą. Postkomunistyczny ład, tak, jak go kreowano, miał się opierać właśnie na autorytetach, których zgodny chór miał zastąpić instytucje demokratyczne i przekonać społeczeństwo, że nie można inaczej, tylko właśnie tak. Niestety, te autorytety się zużyły. Stąd rozpaczliwe zaprzęganie do wozu III RP papieża (to nie była Polska Kiszczaka i Michnika, tylko Jana Pawła II, powtarzają rozpaczliwie jej obrońcy) i na różne sposoby artykułowane marzenie, aby lustratorzy wreszcie odważyli się wystąpić pod Jego adresem z oskarżeniami. Ponieważ, niestety, dotąd nie występują, trzeba posługiwać się retoryką: „tak, niedługo wezmą się i za lustrowanie Wojtyły”.

Lustrowanie pozostaje czynnością w oczach michnikowszczyzny najobrzydliwszą z możliwych. Każdy lustrowany musi być więc wzięty w obronę, choćby, jak w wypadku arcybiskupa Wielgusa, wina była oczywista, i choćby oznaczało to wejście w przedziwny sojusz z ojcem Rydzkiem z jednej, a towarzyszem Barańskim z drugiej strony. Nieustannie powtarzana jest lamentacja: opluli nawet Kuronia, opluli nawet Herberta, opluwają Michnika, nic dla nich nie ma świętego!

Może szkoda czasu i miejsca na przypominanie faktów, ale takie łączenie wydarzeń zupełnie ze sobą niepowiązanych jest oczywistym szalbierstwem. Nikt nie opluł Kuronia – działacze LPR zaatakowali go dopiero po bezsensownym ataku Michnika na historyków IPN, broniącym Kuronia przed zarzutami, jakich nikt mu nie postawił. Publikacja we „Wprost”, w której bezmyślnie powtórzono oskarżenia rzucone pierwotnie przez dziennikarki „Gazety Wyborczej” (ten fakt oczywiście michnikowszczyzna ze świadomości wypiera) była oczywistą wpadką, za którą redakcja już nazajutrz przepraszała. Jedno i drugie nic nie ma wspólnego ze sobą nawzajem, z obecną władzą ani z krytyką Michnika.

Lis czy Żakowski?

Jednak dla michnikowszczyzny za każdą próbą rewidowania ustalonych raz na zawsze hierarchii stać musi PiS. Poczucie zagrożenia skłania do snucia wizji jakichś janczarów czy hunwejbinów, którzy z poduszczenia Kaczyńskich rzucili się strącać z piedestałów i stołków czcigodnych i zasłużonych. Wizji nawet tak kuriozalnych, jak ta, w której panowie Brzyk i Bolesto odzyskują Teatr Powszechny dla rewolucji moralnej Kaczyńskich. To kolejny propagandowy błąd – taki obraz zagrożenia trafia do przekonania zasiedziałym członkom Towarzystwa, ale w oczach szerszej publiczności stawia michnikowszczyznę na pozycji przegranej, choćby ze względów biologicznych. Tym bardziej że konserwując pieczołowicie przez ostatnich kilkanaście lat hierarchię, praktycznie pozbawiła ona swe autorytety następców. A wiek większości z nich oscyluje około siedemdziesiątki.

Ciekawą kwestią jest oczywiście sukcesja po samym Michniku – kwestia, której nikt nie ośmieli się głośno dyskutować, ale która przecież istnieje. Na razie Michnik jest, ale go nie ma i nie zanosi się na jego powrót. Wśród oficjalnych zastępców z „Gazety Wyborczej” żaden nie ma wystarczającej charyzmy ani autorytetu – zbyt długo pozostawali w cieniu szefa. Widać tylko dwóch nadających się kandydatów: Jacka Żakowskiego i Tomasza Lisa. Pierwszy wydaje się uosabiać samą istność Towarzystwa: przeprowadzał wywiady z największymi, od samego Michnika i księdza Tischnera począwszy, po różnych zachodnich myślicieli, z których część splendoru spłynęła i na niego, a przy tym od zawsze w swych komentarzach potrafił się utrzymać w samym środku pasma salonowej poprawności. Jeszcze rok temu mogło się wydawać, że tron Michnika odziedziczy po prostu siłą rzeczy, bez szczególnych starań.

Pojawił się jednak challenger w osobie wspomnianego już Lisa, który reprezentuje nieco inną epokę – epokę nową, w której tytułem do bycia autorytetem nie są eseje, ale oglądalność. Oczywiście Lis książki pisze także, sprzedaje je w bestsellerowych nakładach, ale przypominają one raczej książki walczącego o głosy polityka niż analityka komentatora: skupione na tym, co oczywiste i co łączy, z pozytywnym przesłaniem wezwaniem i dobrze podanym wizerunkiem własnym.

Jest bardzo charakterystyczne, że w ostatnich miesiącach Lis zasadniczo zmienił swój wizerunek. Z dziennikarza unikającego kontrowersji, wyraźnie starającego się, amerykańską modą, nie zrażać do siebie niepotrzebnie nikogo, przeistoczył się w czołowego pogromcę IV RP, a także w autora bardzo brutalnych, nikczemnych wręcz ataków na „dziennikarzy propisowskich”. Tym, którzy głoszą poglądy odmienne od michnikowszczyzny, odmawia już nie słuszności, ale elementarnej uczciwości, insynuując im sprzedajność, pisanie dla kariery i pieniędzy, podlizywanie się rządowi w zamian za stanowiska etc. Skądinąd jest to ulubiona śpiewka michnikowszczyzny – dziennikarz, który uważa aborcję za zło, nie boi się „państwa wyznaniowego” i domaga się oczyszczenia Polski z esbeckich układów, nie może mieć takich poglądów, bo takich poglądów przecież nikt wykształcony mieć nie może – musi być lizusem, karierowiczem, świnią po prostu. Jeśli ta metamorfoza nie jest sposobem walki o względy Towarzystwa, trzeba by ją uznać za jakieś szaleństwo, a Lis, zawiadujący swą dotychczasową karierą w sposób bardzo przemyślany, na narwanego nie wygląda.

Rozstrzygnięciem castingu na nowego Michnika będzie nominacja dla kolejnego naczelnego „Gazety Wyborczej”. Trudno powiedzieć, czy i kiedy do niej dojdzie. Wydawca gazety może chcieć ją uwolnić od całego ideologicznego balastu i zamienić po prostu w maszynkę do robienia pieniędzy (jak to się stało z równie niegdyś „etosowym” Radiem Zet). Poza tym, żeby w ogóle było o czym rozmawiać, Michnik musiałby złożyć rezygnację – na co wyraźnie nie ma ochoty. Z drugiej strony, nie może nie widzieć, że im dłużej ją odwleka, tym gorzej wygląda sytuacja w oblężonej twierdzy i tym mniejsze są przyszłe szanse budowanego przez niego przez lata z takim wysiłkiem obozu lewicowo-liberalnego.

PiS niczego nie zbuduje

Paradoksalnie, dalsze odwlekanie decyzji możliwe jest głównie dzięki Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dla premiera i szefa PiS bitwa o pamięć nie jest bowiem li tylko oczyszczeniem pola, aby można było na nim stawiać fundamenty nowej, lepszej Polski. Odnoszę wrażenie, że w jego myśleniu wciąż trwa rok 1990, w najlepszym razie 1992, trwa „wojna na górze” i „nocna zmiana”, które tym razem on chce wygrać. Logika tej wojny sprawia, że, wbrew insynuacjom michnikowszczyzny, PiS nie potrzebuje wcale żadnych konserwatywnych dziennikarzy czy intelektualistów, przeciwnie, widzi w nich tylko niebezpiecznych, bo niepoddających się sterowaniu konkurentów do wpływu na swój elektorat. PiS w obecnym kształcie nie życzy sobie istnienia Krasnodębskiego, Semki czy Wildsteina tak samo, jak nie potrzebuje Marcinkiewicza czy Sikorskiego. PiS w obecnym kształcie potrzebuje tylko Netzlów, Skrzypków i Jasińskich.

I tu jest główny problem Polski – także tych, których michnikowszczyzna tępi jako „nieświętych młodzianków”: bezczelnych czterdziestolatków, którzy mają czelność odrzucać jedynie słuszne autorytety i poza wyznaczonym trybem awansów zrzucać ze stołków zasłużonych dziadków z Towarzystwa. Czyli tych, którym marzy się Polska wolna od postkomunistycznej oligarchii i esbeckich mafii,, ale zarazem Polska wolnego rynku, zbudowana na niezależnych od władzy instytucjach kierujących się w działaniu i wyborze szefów własnymi procedurami. PiS, choć odegrało wobec patologii III RP rolę lodołamacza, do budowy takiej Polski jest niezdolne. Zwolennikom IV RP także przychodzi więc dziś czekać. Na kogo i jak długo, to inny temat.
RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ