Tewjego Bielskiego – prawdziwa histora

Źródło: Rzeczpospolita: Bohater w cieniu zbrodni
16.06.2007

Tewje Bielski, film „Opór”, „Defiance”, Edward Zwick, Daniel Craig

W Hollywood powstaje superprodukcja o przygodach żydowskiego partyzanta Tewjego Bielskiego. Zagra go odtwórca roli Jamesa Bonda Daniel Craig. Z filmu widzowie nie dowiedzą się jednak, że oddział Bielskiego oprócz tego, że uratował wielu Żydów, jest współodpowiedzialny za śmierć ponad stu Polaków

Tewje Bielski i jego partyzanci
Partyzanci z oddziału braci Bielskich
CANAL+/CYFRA

Tuwia Bielski
Tewje (Tuwia) Bielski

– Była 4.30, może 5 w nocy. Obudził mnie potężny huk. Długa seria z karabinu maszynowego poszła po chałupie. Kule przebiły na wylot belki i przeleciały nad naszymi łóżkami. Pocisk utkwił w ścianie, kilka centymetrów nad moją głową. Usłyszałem wrzaski – opowiada Wacław Nowicki. 8 maja 1943 roku miał 18 lat. – Zabarykadowaliśmy się w domu, ale napastnicy pobiegli dalej, w stronę centrum Naliboków. To nas uratowało.

Wkrótce Nowiccy, którzy mieszkali na obrzeżach miasteczka, zobaczyli przez okno pierwsze płomienie. Z pobliża dobiegała gęsta kanonada. Do pogrążonych we śnie Naliboków wdarli się sowieccy partyzanci. Około 120 – 150 uzbrojonych ludzi.

– Szli przed siebie, wpadali do chałup. Każdego, kogo napotkali na swojej drodze, zabijali z zimną krwią. Dla nikogo nie było litości – opowiada inny świadek wydarzeń, obecnie 83-letni Wacław Chilicki.

Bolesław Chmara miał wówczas 15 lat: – Wywołali mojego starszego o trzy lata brata na ganek. Wyszedł. Wśród nich była kobieta. Podniosła karabin i trafiła go prosto w pierś. To była rozrywająca kula dum-dum. Wyrwało mu całe ramię. Ona wzruszyła ramionami, odwróciła się na pięcie i poszli dalej. Zrabowali, co się dało, a chałupę puścili z dymem.

Zamordowano wówczas 128 albo 129 osób, głównie mężczyzn i wyrostków. Ale również 10-letnie dziecko i kilka kobiet. Jedna z nich zginęła, broniąc trzech synów. W kilku przypadkach zabito po siedmiu, ośmiu członków jednej rodziny. Część ludzi zginęła w łóżkach, część wyprowadzono na podwórza i rozstrzelano po kilkunastu, w zbiorowych egzekucjach. Od pocisków zapalających zajęło się kilka chałup. Spalono kościelną wieżę, pocztę, remizę. Zrabowano dużą ilość jedzenia, koni, bydła.

– To, co zobaczyliśmy, gdy odeszli partyzanci, przechodziło ludzkie pojęcie. Wypalone budynki. Stosy trupów. Głównie rany postrzałowe, porozbijane głowy, wytrzeszczone w przerażeniu, martwe oczy. Wśród zabitych dojrzałem szkolnego kolegę… – opowiada Wacław Nowicki. – Dla młodego chłopaka, jakim wówczas byłem, to był prawdziwy szok. Nie zapomnę tego widoku do końca życia.

Mieszkańcy Naliboków, którzy przeżyli, nie mają wątpliwości, że w sowieckim oddziale, który dokonał masakry, duża część partyzantów pochodziła z działającego w sąsiedniej Puszczy Nalibockiej żydowskiego oddziału Tewjego Bielskiego. – To Żydzi, którzy przed wojną mieszkali wśród nas, brylowali wśród napastników. Doskonale wiedzieli, kto, gdzie mieszka, kto jest kim – wspomina Nowicki.

Jerozolima na bagnach

Reżyserem filmu, który ma nosić nazwę „Defiance” („Opór”), jest znany amerykański twórca kina akcji Edward Zwick („Stan oblężenia”, „Ostatni samuraj”, „Krwawy diament”). Tewjego Bielskiego zagra, obecny odtwórca roli agenta 007, Daniel Craig. Film, który będzie kręcony w Europie Wschodniej i Kanadzie, ma kosztować około 50 mln dolarów. Powinien być ukończony za blisko rok.

O planach Zwicka poinformowała niedawno w entuzjastycznym artykule zatytułowanym „Bond zagra w filmie o polskich partyzantach” „Gazeta Wyborcza”. Na portalu dziennika przeprowadzono nawet ankietę pod hasłem „Czy Daniel Craig jest odpowiedni do roli polskiego bohatera?”.

W firmie Grosvenor Park Productions, która finansuje kręcenie filmu, nikt nie wie o Nalibokach.

– Coś takiego. Pierwsze słyszę. Scenariusz jest jednak sprawą Edwarda Zwicka i jego firmy Bedford Falls Company z Santa Monica. Proszę porozmawiać z nimi – mówi Jonathan McFadden z Grosvenor Park.

Edward Zwick nie chciał jednak rozmawiać. Nie odpowiedział również na przesłanego mu e-maila.

Z informacji przekazanych przez producentów prasie można sobie wyobrazić, w jaki sposób przedstawiona zostanie historia Tewjego Bielskiego. Film ma być poruszającą, epicką opowieścią o odwadze, nadziei i walce ze złem. O szlachetnym człowieku, który w obliczu zagłady postanawia uratować jak największą liczbę ludzi, jednocześnie dzielnie stawiając czoła nazistom i kolaborantom.

Odwzorowany ma zostać obóz, który Tewje Bielski założył na otoczonej bagnami wyspie, położonej w dzikich ostępach Puszczy Nalibockiej. W osadzie, nazywanej przez jej mieszkańców Jerozolimą, działały podobno zakłady rzemieślnicze, szpital, a nawet bożnica.

– Bardzo się cieszę, że powstaje ten film. Niestety, postać Tewjego Bielskiego, choć w pełni na to zasługuje, nie jest specjalnie znana na świecie. Ponieważ kino ma wyjątkową moc oddziaływania, mam nadzieję, że dzięki temu filmowi sytuacja się zmieni – mówi znana badaczka Holokaustu prof. Nechama Tec. To właśnie na podstawie jej książki („Defiance? The Bielski Partisans”, Nowy Jork 1993) powstał scenariusz filmu.

Pod sowieckim dowództwem

Dlaczego doszło do masakry w Nalibokach? Konflikt pomiędzy polskimi mieszkańcami i ich żydowskimi sąsiadami – bo to właśnie miejscowi Żydzi w dużej mierze weszli w skład oddziału Bielskiego – narastał od dawna. Naliboki były małą miejscowością, położoną w Puszczy Nalibockiej, w województwie nowogródzkim. Głównie drewniana, kresowa zabudowa. Kościół, bożnica i kilka murowanych budynków urzędowych. Zamieszkiwało je około trzech tysięcy ludzi, w tym kilkuset Żydów.

– Żyliśmy w pokoju. Nie wchodziliśmy sobie w drogę. W pewnym momencie prowadzona była jedynie kampania, aby nie kupować w żydowskich sklepach, tylko w chrześcijańskich – wspomina Wacław Chilicki. Działalność niewielkiej grupki miejscowych narodowców ograniczała się do napisania w nocy kredą na płocie „Żydzi precz!”. – Nie było jednak mowy o żadnej przemocy, o tym, żeby ktoś kogoś upokarzał – dodaje Chilicki.

Pierwszy poważny zgrzyt nastąpił we wrześniu 1939 roku. Miejscowi Żydzi entuzjastycznie witali wkraczających Sowietów. Potem przyszedł luty 1940 roku. Zaczęły się masowe deportacje Polaków w głąb Związku Sowieckiego. – Żydzi chodzili razem z NKWD i wskazywali im najznaczniejszych Polaków. Ten był policjantem, ten pracował w urzędzie, ten był oficerem KOP, a ten służył w Legionach. Ruscy pakowali ich z całymi rodzinami na furmanki i wywozili w nieznane – opowiada Wacław Nowicki.

Zresztą większość Żydów wkrótce się rozczarowała nową władzą. Podczas kampanii wymierzonej w wolny handel Sowieci likwidowali wszelkie małe sklepiki i inne należące do Żydów interesy. Niemniej jednak, w pamięci większości Polaków utrwalił się obraz Żyda-kolaboranta, z czerwoną opaską na ramieniu i z sowieckim karabinem przewieszonym przez plecy.

Sytuację zmienił wybuch nowej wojny. Gdy w Nalibokach pojawili się Niemcy, duża część Żydów uciekła do puszczy. Właśnie tam na przełomie 1941 i 1942 roku zaczął formować się oddział Tewjego Bielskiego – byłego kaprala WP – i jego trzech braci pochodzących z jednej z pobliskich miejscowości. Oddział, który początkowo liczył 40 ludzi, szybko urósł do kilkuset. W większości kobiet i dzieci, które uciekały pod opiekę żydowskich partyzantów z okolicznych gett.

– Po przejściu frontu na tyłach pędzących do przodu dywizji pancernych Wehrmachtu, została masa sowieckich żołnierzy. Wielu z nich łączyło się w oddziały partyzanckie. Puszcza Nalibocka znajdowała się pod ich całkowitą kontrolą. Tewje Bielski szybko się z Sowietami porozumiał, wszedł pod ich komendę. Miał się czym wkupić: kobietami, których krasnoarmiejcy byli pozbawieni – mówi historyk, który badał zbrodnię w Nalibokach, Leszek Żebrowski. – W masakrze brali udział zarówno ludzie Bielskiego, jak i Sowieci.

Pomiędzy bandytyzmem i antysemityzmem

Od tego czasu stosunki na linii ludzie Bielskiego – mieszkańcy Naliboków zaczęły się coraz bardziej zaostrzać.

– To była banda zwyrodniałych bandytów, a nie żadni partyzanci. Ich głównym zajęciem były grabieże i mordy. Bardzo często dopuszczali się również gwałtów. Zgwałcili jedną z moich sąsiadek. Ojcu, któremu pod pistoletem kazali na to patrzeć, powiedzieli: „Nie martwcie się, po wojnie przyjdziemy i się ożenimy”. Brata mojego ojca chrzestnego Antoniego Korżenkę zastrzelili podczas napadu, jak nie chciał oddać im swoich koni – opowiada Wacław Nowicki.

Aby bronić się przed rekwizycjami i napadami, Polacy założyli samoobronę, która jednocześnie była przykrywką dla lokalnego oddziału Armii Krajowej. – Byliśmy doskonale uzbrojeni. Kilkadziesiąt karabinów, kilka rkm, dwa ckm, moździerz. Oni nie tylko chcieli zemsty za to, że nie chcieliśmy się im podporządkować. Chcieli położyć łapy na naszej broni – opowiada Wacław Chilicki.

Wersja żydowska jest diametralnie inna. To polscy antysemici prowokowali konflikt, atakując oddzielających się od grupy Żydów.

Sulia Wolozhinska Rubin, której mąż brał udział w rzezi w Nalibokach, wspominała: „Nieopodal (dworzeckiego) getta znajdowała się wioska. Żydzi musieli przez nią przechodzić po drodze do lasu, a partyzanci (sowieccy) w drodze z lasu. Ci wieśniacy ostrzegali biciem w dzwony i waleniem w miedziane garnki o przemarszu takich osób, aby ostrzec pobliskie wioski. Chłopi wybiegali z siekierami, sierpami – czymkolwiek, co może służyć do zabijania – i rżnęli każdego, a potem rozdzielali między siebie cokolwiek ci nieszczęśliwcy mieli”. („Against the Tide? The Story of an Unknown Partisan”, Jerozolima 1980).

W nakręconym później filmie dokumentalnym dodała, że polscy chłopi… ukrzyżowali na drzewie ojca jej męża, co się miało stać bezpośrednią przyczyną dokonania masakry („The Bielsky Brothers? The Unkown Partisans”, Soma Productions, 1993).

– Stek bzdur! – kwitują wspomnienia pani Rubin polscy świadkowie tamtych wydarzeń.

– Czy partyzanci Bielskiego brali od ludzi jedzenie? Brali. Tak samo jak brała AK i wszystkie inne partyzantki na świecie. To było wojsko i oni musieli jeść, musieli jakoś żyć. Naturalnym źródłem zaopatrzenia jest w takiej sytuacji lokalna ludność. Oni myśleli w taki sposób: chodzimy z bronią po lasach, narażamy życie, bijemy się, a tu chłop leży z babą na piecu, palcem nie ruszy i jeszcze nie chce się podzielić żarciem – tłumaczy Marian Turski, historyk i dziennikarz „Polityki”, który kilka lat temu opisał okupacyjne dzieje Bielskiego.

Leszek Żebrowski podkreśla jednak, że żydowscy partyzanci byli podczas swoich akcji ekspropriacyjnych wyjątkowo brutalni. W jednym z raportów z Puszczy Nalibockiej Delegatura Rządu na Kraj informowała: „Ludność miejscowa jest zmęczona i znękana ciągłymi rekwizycjami, a często i rabunkiem odzieży, żywności i inwentarza. Najbardziej się dają we znaki, zwłaszcza w odniesieniu do ludności polskiej, tzw. oddziały rodzinne (siemiejnyje), składające się wyłącznie z Żydów i Żydówek w sile dwóch batalionów”. (AAN, 202/III-193, k. 131)

Walka o przeżycie

Sprawa trudnego sąsiedztwa partyzantów Bielskiego i ludności Naliboków wpisuje się w szerszy problem – na Zachodzie do dziś otoczony zmową milczenia – jakim były różne aspekty aktywności żydowskich partyzantów działających na terenie okupowanej Polski.

– Proszę sobie wyobrazić taką sytuację. Człowiek ucieka z transportu czy getta. Znajduje się w całkowicie obcym środowisku. Często, pomimo że całe życie mieszkał w Polsce, nie zna języka. Jest poza nawiasem prawa, jest ścigany. Do tego dochodzi demoralizacja wojną, okrucieństwami, których był świadkiem. Dla niego najważniejsze jest, żeby przeżyć. Tylko to się liczy – tłumaczy historyk z IPN Piotr Gontarczyk.

Żydowskie grupy nie przebierały więc w środkach, kiedy trzeba było pozyskać jedzenie. Dochodziło do rabunków, morderstw, gwałtów. Oddziały te w naturalny sposób ciążyły ku Sowietom, co jeszcze pogłębiało łatwość patologicznych zachowań.

– Większość bitew, w których brały udział żydowskie oddziały, była całkowicie wyssana z palca. 90 proc. akcji, które potem w literaturze przedmiotu zostały opisane jako boje z Niemcami, było w rzeczywistości napaściami na ludność cywilną – podkreśla Gontarczyk. Nie inaczej było z Nalibokami. W sowieckim meldunku z 10 maja 1943 r. masakrę w tej miejscowości przedstawiono jako rozbicie silnego niemieckiego garnizonu.

Dla Żydów legenda żydowskiej partyzantki stawiającej z bronią w ręku czoła nazistom jest jednak wyjątkowo ważna_. Jest elementem ich historycznej tożsamości i powodem do dumy.

– Panuje powszechne przekonanie, że Żydzi zachowywali się biernie, jak owce prowadzone na rzeź. Że nie stawiali oporu. Tymczasem partyzanci, na czele z oddziałem Tewjego Bielskiego, są wspaniałym przykładem, że tak nie było. Że byli Żydzi, którzy działali, którzy walczyli i ratowali swoich współbraci – mówi Nechama Tec. – Pamiętam, jak rozmawiałam z Tewjem dwa tygodnie przed jego śmiercią. Zapytałam: dlaczego zdecydowałeś się na ten heroiczny czyn? – Widziałem, co robią Niemcy – odparł. Chciałem być inny. Zamiast zabijać, chciałem ratować. Nie walczyłem z Niemcami, to prawda. Bo uważałem, że jeden uratowany Żyd jest ważniejszy niż 10 zabitych Niemców…

Podobnego zdania o Bielskim jest Israel Gutman, profesor z jerozolimskiego instytutu Yad Vashem. – Bielski to żydowski bohater. Takich jak on było naprawdę niewielu. Ludzi, którzy z bronią w ręku wystąpili przeciwko nazistom. Proszę zrozumieć, jak wielkie znaczenie ma dla nas ta postać. Musimy rozliczać go z efektów działań. Najważniejsze jest to, że uratował 1200 ludzi.

Nie ma miejsca na szarość

Problem w tym, że dla jednych efektem działań Bielskiego jest 1,2 tysiąca uratowanych, dla innych 130 zamordowanych. Zresztą, jeżeli chodzi o postępowanie z Żydami, Bielski również nie jest postacią jednoznaczną. Z relacji ludzi, którzy przewinęli się przez jego obóz wynika, że swoim oddziałem zarządzał wyjątkowo twardą ręką.

Od przybyłych do puszczy uciekinierów pobierał haracz, z najładniejszych kobiet stworzył prawdziwy harem. Sytuacja materialna mieszkających w jego obozie Żydów była bardzo zła, ale on sam otaczał się luksusem. Znane są także przypadki eliminowania niewygodnych lub zagrażających jego niepodzielnej władzy podwładnych.

– Tak, to był dzierżymorda. Apodyktyczny, zadufany w sobie facet. Działał jednak w warunkach wojennych. Był człowiekiem swoich czasów i przez pryzmat tamtych, a nie dziesiejszych realiów, powinien być oceniany. Określiłbym go jako skrzyżowanie Kmicica, Hubala i… Ognia. Ten ostatni również stosował drastyczne metody, a przez tych samych ludzi, którzy potępiają dziś Bielskiego, jest oceniany bardzo pozytywnie – tłumaczy Marian Turski.

Kim więc był Bielski: bohaterem czy zbrodniarzem?

– Zwykłym człowiekiem. Poza tym jedno nie wyklucza drugiego – mówi pracujący w Waszyngtonie historyk Marek Chodakiewicz, autor monografii „Żydzi i Polacy 1918 – 1955. Współistnienie – Zagłada – Komunizm”. – Bardzo często tak jest, że gdy chodzi o dramatyczne wydarzenia czy postaci, które odegrały w nich jakąś ważną rolę, ich oceny w zależności od tego, kto je formuje, są diametralnie różne. Podstawowym błędem jest to, że ludzie oceniający Tewjego Bielskiego, najczęściej patrzą na niego tylko przez pryzmat źródeł pochodzących od jednej strony konfliktu.

Zdaniem Chodakiewicza zjawisko to jest charakterystyczne szczególnie w przypadku zachodniej historiografii Holokaustu:

– Ona musi być czarno-biała. Nie ma w niej miejsca na szarości. Pamiętam, jakie było oburzenie, gdy Polański pokazał w „Pianiście” żydowskich policjantów z getta. Żydzi z czasów wojny, występujący w kulturze masowej, po prostu muszą być kryształowo czystymi postaciami. W rzeczywistości takie podejście ich odczłowiecza. Właśnie dlatego myślę, że film o Tewjem Bielskim będzie kiepski. Nie poznamy z niego prawdy o tym człowieku. Nie dowiemy się, że, jak każdy z nas, był postacią wielowymiarową.

Epilog

Sprawcy rzezi w Nalibokach nigdy nie zostali ukarani. W marcu 2001 roku na wniosek kanadyjskiej Polonii śledztwo w tej sprawie wszczął IPN.

– Zbadaliśmy wszystkie dostępne dokumenty, przesłuchaliśmy około 70 świadków. Na tyle, na ile było można, zrekonstruowaliśmy przebieg zdarzeń. Przewiduję, że śledztwo zostanie zamknięte pod koniec tego roku, najdalej w pierwszym kwartale przyszłego – mówi prokurator Anna Gałkiewicz, która prowadzi sprawę.

Śledztwo zostanie zapewne umorzone ze względu na to, że większość sprawców prawdopodobnie już nie żyje.

Na ławie oskarżonych zasiadł natomiast w komunistycznej Polsce Eugeniusz Klimowicz, oficer AK i dowódca miejscowej samoobrony. Ponieważ podczas masakry w Nalibokach broniącym się rozpaczliwie Polakom udało się zastrzelić kilku napastników, został on oskarżony przez komunistyczną prokuraturę o „zamordowanie radzieckich partyzantów”. Jako zbrodniarza faszystowsko-hitlerowskiego skazano go w 1951 roku na karę śmierci, zamienioną na dożywocie. Wyrok został uchylony w 1957 roku.

Tewje Bielski zaraz po wojnie wyjechał do Palestyny. Tam w 1948 roku walczył z Arabami o niepodległość Izraela. Szybko jednak przeprowadził się do Nowego Jorku, gdzie do końca życia pracował jako taksówkarz na Brooklynie. Zmarł niemal zupełnie zapomniany w tamtejszym szpitalu Brookdale, w 1987 roku. Miał 81 lat.

Mieszkańców Naliboków, którym udało się przeżyć sowiecką pacyfikację, wkrótce dotknęła kolejna tragedia. 6 sierpnia 1943 roku do miasteczka wkroczyły niemieckie oddziały prowadzące w Puszczy Nalibockiej operację antypartyzancką pod kryptonimem „Hermann”. Ludność została wymordowana lub wywieziona na roboty do Rzeszy, a wszystkie – ocalałe po pierwszej pacyfikacji – zabudowania spalone i zrównane z ziemią. Takie były losy wielu polskich kresowych miasteczek w XX wieku… ¦
Piotr Zychowicz

Dyskryminacja homoseksualistów w Polsce – fakty

Źródło: Rzeczpospolita: Czy Sejm porozmawia o homoseksualizmie
28.06.2007

Rz: Dlaczego domaga się pan debaty w Sejmie na temat problemów homoseksualistów?

Janusz Kochanowski: – Bo Parlament Europejski przyjął rezolucję poświęconą m.in. polskiej homofobii. A to jest poważna sprawa, niezależnie od tego, czy zgadzamy się z rezolucją.

Sądzi pan, że marszałek Ludwik Dorn zgodzi się na zorganizowanie takiej debaty?

Oczekuję tego. Nie musi się ona odbyć na posiedzeniu plenarnym, wystarczy posiedzenie komisji. Przecież nie robię tego, aby przysporzyć problemów Sejmowi, tylko wykonuję swoje obowiązki. Dobry obyczaj nakazuje, by marszałek przychylił się do prośby rzecznika praw obywatelskich. W końcu jest to organ konstytucyjny.

Czy otrzymuje pan dużo skarg od homoseksualistów na łamanie ich praw?

Nie ma ich zbyt wiele. Do tej pory wpłynęły dwie skargi od pary homoseksualnej, która ogólnie wyraża niezadowolenie ze sposobu, w jaki jest traktowana. Mam też jedną skargę od organizacji, która nie otrzymała grantu, choć uważa, że jej się należał. Ale brak skarg też jest problemem. Kilkakrotnie zwracałem na to uwagę organizacjom broniącym praw homoseksualistów. I za każdym razem pan Robert Biedroń odpowiadał mi, że brak skarg jest właśnie oznaką dyskryminacji. Ale na to nic nie mogę poradzić.

A może nie ma żadnej dyskryminacji, a pan niepotrzebnie fatyguje Sejm?

Tego nie wykluczam. Ale jeżeli Parlament Europejski się pofatygował, żeby podjąć rezolucję, to uważam, że należy ją potraktować z całą powagą. Później jest nawiązywanie do takich rezolucji, przypominanie o nich i problem narasta.

Wstawił się pan za homoseksualistami, zgłosił się do mediacji z pielęgniarkami, wypowiadał na temat mundurków, przygotował własne pomysły na uzdrowienie służby zdrowia…

Pyta pani, czy nie za dużo zawracam wszystkim głowę? Wolę trochę wykroczyć poza uprawnienia rzecznika, niż mieć poczucie, że nie wykorzystuję w pełni przysługujących mi uprawnień. Zakładam, że jeżeli nie dostrzegam jakiegoś problemu, to być może dlatego, że nie jestem dostatecznie wyczulony. ¦
Janusz Kochanowski rzecznik praw obywatelskich

Prawa dla owadów i małży

Źródło: Rzeczpospolita: Prawa dla owadów i małży
25.06.2007

Brytyjski rząd rozważa przyznanie specjalnych praw pająkom, ośmiornicom, a nawet krabom, homarom i krewetkom. Niewykluczone, że złe traktowanie tych zwierząt będzie karane wysoką grzywną.

-Głowonogi, takie jak ośmiornice, kałamarnice czy mątwy, choć są bezkręgowcami, również czują ból. Istnieje co do tego pełny konsensus naukowców. Właśnie dlatego powinny być chronione tak samo jak inne zwierzęta – powiedział „Rz” Peter Cripps, rzecznik Królewskiego Towarzystwa Przeciwdziałania Okrucieństwu wobec Zwierząt (RSPCA).

To właśnie m.in. ta organizacja naciska na rząd, aby ochrona prawna, która przysługuje obecnie psom, kotom czy koniom, została przyznana również innym gatunkom zwierząt. Z jednej strony dotyczy to rzadkich owadów trzymanych w domach -na przykład tarantul -z drugiej owoców morza.

Podobne pomysły wprawiają w przerażenie restauratorów. Zgodnie z tradycyjnym sposobem przyrządzania homary są bowiem wrzucane żywcem do wrzącej wody. Jeżeli proponowane przez część miłośników zwierząt przepisy zostaną wprowadzone wżycie, kucharze będą musieli się liczyć zgrzywną20 tys. funtów (ponad100 tys. złotych).

Sprawa wywołała wiele emocji na forum dziennika „Daily Mail”, który opisał sprawę. „Może powinniśmy tym zwierzętom przyznać również prawo głosu?” – napisała Carol. „Zła wiadomość dla producentów sprejów na komary” -wtórował jej David. A Steve z Londynu skwitował: „Jeżeli temperatura w twoim terrarium okaże się zbyt niska, będziesz miał poważne kłopoty z prawem. Ale jeżeli twoja babcia umrze z wycieńczenia, nie przejmuj się, ona już zapłaciła swoje podatki i nie jest temu rządowi do niczego potrzebna”.
p.z.

Niech żyją PEDOFILE

Źródło: Rzeczpospolita: Dziewczynka sprowokowała pedofila?
27.06.2007

Brytyjski sędzia Julian Hall uznał, że dziesięciolatka, brutalnie zgwałcona przez dorosłego mężczyznę, była wyzywająco ubrana i sprowokowała napastnika. Dlatego powinien spędzić w więzieniu tylko niecały rok. To nie pierwszy podobny wyrok sędziego Halla. Na początku roku uwolnił innego pedofila. Za karę kazał kupić ofierze „nowy, ładny rower”.
p.z.

Jacek Żakowski – potrzebuje leczenia

Źródło: Rzeczpospolita: Kołtuństwo Terlikowskiego i Giertycha
25.06.2007

Najpierw reakcja Tomasza P. Terlikowskiego na „Przewodnik lewicy” wydany przez „Krytykę Polityczną”, a potem skandalizowanie przez LPR na temat projektowanego programu Sławomira Sierakowskiego w TVP ujawnia jeden z fenomenów polskiej polityki. Archaiczność części prawicy, jej autorytarne skłonności oraz niezdolność do postrzegania świata przez realnie istniejące procesy i możliwości.

Aberracje prawicy

To, co prezentują Terlikowski i Giertych, przed wojną nazywano kołtuństwem. Ten termin trzeba sobie przypomnieć. Dla kołtuna sam termin „lewica” jest już trudnym do wymówienia przekleństwem. Coś jak słowo „pupa”. Można to zrozumieć w kontekście doświadczeń drugiej połowy XX wieku, kiedy pod szyldem lewicy występował w Polsce Szmaciak, a także jego bracia – ludzie-chorągiewki, którzy od Bolesława Bieruta po Leszka Millera zrobili dużo złego. Ale poza ukradzionym w latach 40. szyldem lewicowość „Krytyki” nie ma nic wspólnego z tą ponurą tradycją. W odróżnieniu od Giertycha i Terlikowskiego, których wiele łączy z aberracjami antydemokratycznej dwudziestowiecznej prawicy.

W antylewicowych histeriach syndrom antydemokratyczny jest dobrze widoczny. Fakt, że funkcjonariusz publiczny ogłasza jako skandal możliwość powierzenia programu w TVP osobie zaliczanej do innego obozu politycznego niż obecna władza, jest dobrym przykładem wstrętu do demokratycznego prawa i porządku. Prawo zobowiązuje przecież media publiczne do reprezentowania pluralistycznych poglądów.

Trudno by było uznać, że ten wymóg jest obecnie spełniony, skoro od ponad dwóch lat nikt krytyczny wobec PO i PiS nie został w TVP dyrektorem ani autorem programu. Szanse dostawali wyłącznie zwolennicy mirażu IV RP, zaufani władzy, często de facto partyjni dziennikarze. Sprawa jest poważna. Bo zmonopolizowanie mediów publicznych przez jedną formację podważa sens ich istnienia, cofa nas w stronę peerelowskiego dyktatu jedno myśli i gwałci konstytutywne zasady demokracji, czyli równość praw i neutralność polityczną instytucji publicznych.

Nierówności w bezpiecznych granicach

Sytuację pogarsza specyfika części rządzącej prawicy, która próbuje zmonopolizować publiczną debatę, by łatwiej maskować treść swojej polityki szyldem moralnej wyższości, pod którym forsuje kołtuńskie postawy zmarginalizowane w zachodnich demokracjach.

Istota współczesnego kołtuństwa jest doskonale widoczna, gdy Terlikowski stara się przerazić czytelników programem lewicy. „Ograniczenie do minimum prawa do dziedziczenia tego, co osiągnęli nasi rodzice i dziadkowie. Odebranie znaczącej części zarobków najlepiej zarabiającym, by ich dzieci nie miały szans większych niż dzieci bezrobotnych czy niechętnych pracy obiboków. Przyznanie homoseksualnym konkubinatom praw małżeństw (…) z prawem do adopcji dzieci włącznie czy przyznanie jednostkom prawa do eutanazji i aborcji na każde życzenie”. To, co Terlikowski przypisuje bolszewii, która wedle kołtuńskiej narracji chce uspołecznić żony, dziś jest jednak programem lub oczywistością racjonalnej prawicy. Na czele ruchu na rzecz stuprocentowego (!) podatku spadkowego stoją najbogatsi umiłowanej przez polską prawicę Ameryki – z Gatesem i Buffettem. Nie chodzi im o pozbawienie dzieci osobistego dorobku rodziców (domów czy nawet jachtów), lecz o ratowanie przedsiębiorstw od roztrwonienia ich przez pokolenie playboyów.

Także nie bolszewicy, ale Kościół katolicki (w Polsce też) i wielkie konserwatywne ruchy i fundacje przewodzą w propagowaniu wyrównywania szans dzieci milionerów i „obiboków” oraz domagają się, by państwo więcej robiło w tej sprawie. Równe szanse i spójność społeczna to nie są wynalazki bolszewickiej lewicy, lecz podstawa konserwatywnego i liberalnego myślenia o świecie.

Terlikowskiemu pewnie nie mieści się to w głowie, ale pensję społeczną dla „obiboków” najmocniej propagował guru Reagana i Thatcher, liberalno-konserwatywny ekonomista Milton Friedman. I to nie z miłości do leni, ale dlatego, że państwo, społeczeństwo i rynek mogą funkcjonować sprawnie tylko wtedy, gdy nierówności trzymane są w bezpiecznych granicach, a system społeczny jest oparty na osobistych zasługach i drożny, co znaczy, że syn pucybuta ma realną szansę o własnych siłach zostać milionerem, a nad synem milionera wisi realna groźba, że – jeśli nie będzie się starał – skończy jako pucybut. Na tym polega demokratyczny kapitalizm w odróżnieniu od wymarzonego przez kołtunów rynkowego feudalizmu gwarantującego dziedziczenie pozycji społecznej.

Heteroseksualne molestowanie

Prawo do aborcji też nie jest wymysłem bolszewików. Mimo trwającej z górą dekadę rewolucji konserwatywnej istnieje ono w Ameryce – najbardziej religijnym i antysocjalistycznym z krajów rozwiniętych. Nie jest to objaw bolszewickiej „cywilizacji śmierci”, ale skutek debaty na temat moralnych racji i skutków społecznych zakazu aborcji w tak rozerotyzowanej cywilizacji jak nasza.

Podobnie rzecz się ma z prawami rodzin homoseksualnych. Kołtuni straszą opinię publiczną wizją demoralizujących adoptowane dzieci par homoseksualnych i tym m.in. uzasadniają pozbawienie tych rodzin równych praw z rodzinami heteroseksualnymi. Ale na razie miliony dzieci są demoralizowane i molestowane w rodzinach heteroseksualnych oraz w domach dziecka, skąd pary homoseksualne mogłyby je uwolnić.

Kołtuni zamykają oczy na znane od wieków masowe patologie i gotowi są poświęcić podstawy demokracji, żeby tylko nie uchylić drzwi dla nowej rzeczywistości, której nie pojmują i panicznie się boją. Kołtuński sposób myślenia utożsamia się w Polsce z konserwatyzmem. Krzywdzi to konserwatyzm, który jest wyrafinowanym nurtem intelektualnym. Tym bardziej się dziwię cywilizowanej prawicy, że spokojnie przyjmuje opowiadane na jej rachunek głupstwa i szerzone obsesje. Bo prawicowość nie oznacza dziś obsesyjności, narwania, prostactwa, doktrynerstwa ani egoizmu uprzywilejowanych. A taką gębę kołtuni przyprawiają całej polskiej prawicy. Nie tylko w kraju, ale i w Europie. „Krytyka Polityczna” wyrywa polską lewicę z jej ponurych uwikłań. Temu służy „Przewodnik”. Polskiej prawicy przydałby się ktoś równie odważny.
Jacek Żakowski
Autor jest publicystą „Polityki”

Jest to polemika z Tomaszem P. Terlikowskim na następujący artykuł: Mała czerwona książeczka – katechizm rewolucjonisty

————————————–

Odpowiedz Tomasza Terlikowskiego

Źródło: Rzeczpospolita: Straszaki Żakowskiego
26.06.2007

Jacek Żakowski napisał kolejny ważny tekst. Ważny, bo pokazujący w całej rozciągłości nie tylko plany polskiej lewicy, ale także jej „intelektualną głębię” oraz całkowity brak umiejętności już nawet nie dialogu, ale normalnej rozmowy. Odpowiedzią bowiem na moją krótką recenzję czerwonej książeczki „Krytyki Politycznej” ma być, zdaniem Żakowskiego, pełen inwektyw, przezwisk i barwnych porównań tekst, w którym brakuje tylko jednego – racjonalnych argumentów.

Intelektualna moc lewicy

Miejsce argumentów zajmują bowiem w tekście intelektualnego guru nowej polskiej lewicy inwektywy i stygmatyzujące porównania. „Kołtun”, niedemokratyczna prawica to jedne z najdelikatniejszych określeń, jakich używa Żakowski. Próbuje także postraszyćczytelników i służyć ma temu nieustające porównywanie mnie do Romana Giertycha, który jako żywo z moją recenzją ani z moimi poglądami nie ma nic wspólnego.

Po co więc Giertych pojawia się w tekście Żakowskiego? W roli czarnego luda, wywołującego zgorszenie, straszaka na polską inteligencję. Ale akurat że z recenzją czerwonej książeczki czy moimi poglądami nie ma to nic wspólnego, to już Żakowskiemu absolutnie nie przeszkadza.

Równie symptomatyczne dla poglądów polskiej lewicy są wciąż powracające argumenty z autorytetu. Wrzucone w tok narracji nazwiska Billa Gatesa czy Warrena Buffetta mają przemawiać za odebraniem dzieciom dorobku rodziców. Wobec takich autorytetów, zdaniem Żakowskiego, nie pozostaje już nic, tylko milczenie z rozdziawioną gębą.

Problem w tym, że argument z autorytetu jest, co wiadomo od czasów średniowiecza, najgorszy z możliwych. I gdyby nawet Jacek Żakowski dorzucił do listy wymienionych już przez siebie zwolenników zalegalizowania przez państwo grabieży jeszcze Jürgena Habermasa, Ulricha Becka czy Richarda Rorty’ego, to nic nie dodałby do wagi swoich argumentów. Pozostałyby tak samo miałkie jak poprzednio.

Odebrać wolność wyboru

Bo trudno na poważnie traktować argument, że 100-procentowy podatek spadkowy ma chronić majątek przed roztrwonieniem przez dzieci playboyów. Trudno, bo państwu nic do tego, co zrobimy z naszymi pieniędzmi lub z pieniędzmi, które odziedziczyliśmy po naszych rodzicach. Możemy je roztrwonić, przepuścić w kasynach, przeznaczyć na cele charytatywne albo pomnożyć. Założenie, że jest inaczej, oznacza oddanie państwu naszej wolności ekonomicznej, którego nie da się niczym usprawiedliwić. Idąc dalej tropem myśli Jacka Żakowskiego, należałoby odebrać ludziom prawo do pensji, bo też mogą przeznaczyć ją na rzeczy nieodpowiednie z punktu widzenia państwa, np. na lepsze wykształcenie swoich dzieci, co – zdaniem Żakowskiego – nie oznacza normalnej i naturalnej troski rodzicielskiej, lecz jest przejawem mentalności feudalnej. Zamiast pensji państwo powinno więc wydawać talony na jedzenie i rozrywki. To by była dopiero równość.

Trudno też traktować poważnie zapewnienia, że 100-procentowy podatek od spadków ma pomóc w wyrównaniu szans. Ten cel można bowiem realizować pomagając biednym, a zabierając bogatym to, co chcą przekazać dzieciom. W taki sposób można najwyżej doprowadzić do urawniłowki, a nie pomóc komukolwiek.

Inna rzecz, że wszystko wskazuje na to, że nie o pomoc biednym chodzi. Cel jest inny – podważenie znaczenia rodziny. Zastąpienie heteroseksualnych związków kobiety i mężczyzny czymś innym. Czym? Tego nie formułuje Żakowski wprost, ale nagromadzenie epitetów wobec normalnych rodzin pokazuje tę sprawę zupełnie jasno.

Dyskurs publiczny

Jeszcze zabawniej zostaje zarysowana sfera debaty publicznej. Żakowski nie odbiera wprawdzie ludziom prawa do wolności poglądów. Przyznaje nawet, że można być konserwatystą. O ile oczywiście popiera się wszystkie postulaty społeczne lewicy. Prawdziwy konserwatysta jest bowiem, zdaniem Żakowskiego, za aborcją, za związkami homoseksualnymi i adopcją przez nich dzieci, a także za eutanazją. A od lewicy różni się tylko nazwą.

W ten sposób zresztą Jacek Żakowski doprowadził swoje myślenie do całkowitego absurdu. Zachowuje się bowiem jak zwolennik prohibicji, który zgadza się na to, żeby w sklepach można było kupić wódkę, ale tylko pod warunkiem, że będzie ona bezalkoholowa.
Tomasz Terlikowski

Kościół walczy o prawa

Źródło: Rzeczpospolita: Patriarcha nie chce gorszącego baletu
21.06.2007

Przedstawienie „Madonna płacze spermą” odwołano w Bolonii. W Wenecji trwa wojna o inny bluźnierczy spektakl

Patriarcha Wenecji kardynał Angelo Scola zaapelował do organizatorów weneckiego Biennale, by z powodu bluźnierczych treści wycofali planowany na 27 i 28 czerwca spektakl baletowy „Messiah Game”. Wspierają go Liga Katolicka przeciwko Zniesławieniu i politycy prawicy.

„Messiah Game” to znany już, choć nie we Włoszech, spektakl słynnego niemieckiego choreografa Feliksa Ruckerta. Składa się z pięciu części przedstawiających w kluczu sado-maso sceny z Nowego Testamentu: chrzest Jezusa, kuszenie na pustyni, Ostatnią Wieczerzę, Ukrzyżowanie i Zmartwychwstanie. Trzecia z nich kończy się zbiorową, choć symulowaną, orgią.

Kardynał Scola uważa, że spektakl jest gorszący i obraźliwy dla chrześcijan. – Żyjemy w społeczeństwie pluralistycznym, co jednak nie oznacza, że można się naśmiewać z czyjejś tożsamości religijnej i obrażać czyjeś uczucia – przyznaje. Liga Katolicka przeciwko Zniesławieniu posuwa się jeszcze dalej. Na swojej stronie internetowej i w rozdawanych w Wenecji ulotkach publikuje adresy wszystkich sponsorów Biennale, wzywając, by bojkotować ichprodukty. Prawicowi politycy mówią o hańbie i wydawaniu pieniędzy publicznych na obrażanie religii. Sprawa stanęła nawet podczas obrad parlamentu. Burzą się również środowiska żydowskie.

Organizatorzy pozostają nieugięci. Twierdzą, że zagrażałoby to podstawom oraz zasadom niezależności i wolności artystycznej, a osąd pozostawiają publiczności.

Zupełnie inny los spotkał planowane w Bolonii przedstawienie „Madonna płacze spermą”. Miało być pokazane 29 czerwca. Poza tytułem i tym, że promowane jest przez gejowską organizację Wyborowe Ciała, o przedstawieniu nie wiadomo nic. Po proteście arcybiskupa Bolonii Carlo Caffary i polityków prawicy zdecydowano o niewystawianiu spektaklu. W związku z tym arcybiskup Caffara odprawił wczoraj w sanktuarium Madonna di San Luca mszę świętą w intencji zadośćuczynienia Matce Bożej.
Piotr Kowalczuk z Rzymu

Rada Europy kontra kreacjonizm

Źródło: Rzeczpospolita: Rada Europy kontra kreacjonizm
21.06.2007

Teoria kreacjonizmu zagraża prawom człowieka i rozwojowi demokracji. Należy zakazać jej nauczania w szkołach – przekonuje autor raportu dla Rady Europy

W przyszły wtorek Zgromadzenie Parlamentarne RE ma głosować nad wprowadzeniem zakazu nauczania kreacjonizmu – teorii, według której świat został stworzony przez Boga. Zakaz miałby obowiązywać w szkołach wszystkich 47 krajów należących do Rady Europy i byłby odpowiedzią na rosnącą popularność kreacjonizmu w USA.

„Kreacjoniści wszelkich wyznań chcą dziś doprowadzić do zaszczepienia swoich pomysłów w Europie” -pisze autor dokumentu, francuski socjalista Guy Lengagne. Według niego kampania przeciw ewolucjonizmowi ma swoje korzenie w „religijnym ekstremizmie” i jest przykładem ataku nawiedzę naukową.

„Jeśli nie będziemy ostrożni, kreacjonizm może się stać zagrożeniem dla praw człowieka i dla demokracji” – alarmuje Lengagne.

W obszernym raporcie dla Rady Europy wymienia wiele przykładów szerzenia się kreacjonizmu na Starym Kontynencie. Znalazło się również miejsce dla Polski. Lengagne przypomniał, że w zeszłym roku wiceminister edukacji Mirosław Orzechowski nazwał darwinizm kłamstwem, którego nie powinno się nauczać w szkole, a szef tego resortu Roman Giertych zaapelowało wycofanie ewolucjonizmu z programu, bo teoria ta nie jest poparta żadnymi dowodami.

Oprócz Polski dokument wymienia m.in. Francję, Szwajcarię i Wielką Brytanię,

– Ewolucjonizm stał się świętą krową, której nie wolno ruszać. Zabrania tego poprawność polityczna – mówi „Rz” eurodeputowany Maciej Giertych. – Ja krytykuję tę teorię nie jako katolik, ale jako genetyk. I wcale nie dziwi mnie, że Lengagne uważa kreacjonizm za zagrożenie dla praw człowieka. Dla ateistów zagrożeniem jest wszystko, co wiąże się z religią.

Autor raportu przypomina jednak, że przeciw nauczaniu kreacjonizmu w szkołach opowiedział się duchowy zwierzchnik Kościoła anglikańskiego arcybiskup Rowan Williams, a Benedykt XVI napisał w swojej książce, że nie podziela stosowanego przez kreacjonistów dosłownego rozumienia Biblii.

Zgromadzenie Parlamentarne RE ma swoją siedzibę w Strasburgu i nadzoruje przestrzeganie praw człowieka w krajach członkowskich. Wtorkowa rezolucja nie będzie wiążąca, ale pokaże, że teoria ewolucji ma się w Europie lepiej niż w USA – tam połowa ankietowanych uważa, że świat został stworzony przez Boga.
RAFAŁ KOSTRZYŃSKI

Religia to opium dla ludu !!!

Źródło: Rzeczpospolita: Czy Watykan indoktrynuje dzieci?
22.06.2007

ONZ przyznała status doradczy radykalnej grupie ateistów. Według niej edukacja religijna jest łamaniem praw dziecka, a kościoły są centrami indoktrynacji

Chodzi o Centrum Śledcze (CFI), organizację, której główna siedziba znajduje się w Nowym Jorku, a poszczególne oddziały rozrzucone są niemal po całym świecie. Jej celem jest „dostarczanie racjonalnych, etycznych alternatyw dla panujących obecnie paranormalnych i religijnych systemów wartości”. W praktyce jej działalność sprowadza się do zwalczania wszelkich przejawów religii wżyciu publicznym i promocji „naukowego ateizmu”.

W październiku odbędzie się wielki zjazd przedstawicieli grupy w Pekinie. Jednym z najważniejszych punktów obrad będzie religijna edukacja dzieci. Debatę zapoczątkował prominentny działacz CFI, szef indyjskiego oddziału organizacji Innaiah Narisetti. W specjalnym dokumencie przygotowanymna zjazd stwierdza on, że religijna edukacja dzieci jest formą naruszania ich praw i, podobnie jak przemoc czy molestowanie seksualne, powinna być zabroniona.

„W takiej czy innej formie wszystkie religie naruszają prawa dzieci” – napisał Narisetti. Jego zdaniem wszelkie świątynie – kościoły, meczety czy synagogi -są niebezpiecznymi centrami indoktrynacji.

„ONZ musi zająć jasne stanowisko w sprawie przymusowego udziału dzieci w praktykach religijnych – napisał. – Musi się ująć za prawami dzieci, a nie tylko prawami rodziców i społeczeństw, które narzucają [dzieciom] religijne przekonania. ONZ musi się zastanowić, czy organizacja taka jak Watykan powinna być jej członkiem. Jeżeli tego nie zrobi, miliony dzieci będą nadal napastowane”.

Poglądy wyrażone przez Narisettiego pokrywają się ze stanowiskiem CFI. Podczas zjazdu w Pekinie grupa prawdopodobnie oficjalnie zwróci się do ONZ, aby zmieniła stanowisko w sprawie „religijnej indoktrynacji dzieci”. Sama ONZ nie chce komentować sprawy.

-Dlaczego przyznaliśmy im status doradczy? Nie mam pojęcia. Musimy to sprawdzić. Proszę napisać oficjalny list z pytaniami, odpowiedź odeślemy za dziesięć, 12 dni -powiedziała „Rz” przedstawicielka biura ONZ współpracującego z organizacjami pozarządowymi.

Sprawa wzbudziła oburzenie organizacji religijnych. -To naprawdę absurdalne, aroganckie pomysły. Ci ludzie wmawiają nam, że walczą z religią, a sami są religijnymi fanatykami. Ta religia nazywa się ateizm, a CFI usiłuje ją narzucić reszcie społeczeństwa -powiedział „Rz” John-Henry Westen, znany kanadyjski działacz katolicki.
PIOTR ZYCHOWICZ

DR PAUL KURTZ, założyciel i prezes CFI
Dzieci są jednostkami ludzkimi i muszą mieć zapewnione prawo wyboru. Rodzice nie mogą im narzucać swoich własnych przekonań. Dzieci muszą się uczyć w szkołach o zdobyczach nowoczesnej nauki. Archaiczne tezy forsowane przez instytucje religijne – na przykład kreacjonizm – są ograniczeniem tego prawa.

KIERA MCCAFFREY, nowojorska Liga Katolicka
CFI ingeruje w podstawowe prawo rodziców, jakim jest wychowanie własnych dzieci. Mamy do czynienia z grupą antyreligijnych radykałów. Znamy ich bardzo dobrze. W zeszłym roku prowadzili kampanię wymierzoną w obchody Bożego Narodzenia. Oni boją się Watykanu i dlatego chcą się go pozbyć z ONZ.

Europejskie Niemcy czy niemiecka Europa?

Źródło: Rzeczpospolita: Europejskie Niemcy czy niemiecka Europa?
16.06.2007

Warszawa oskarżana o egoizm broni w istocie zasad fundamentalnych dla Europy, Berlin zaś‚ który tyle prawi o korzyściach‚ jakie z zasady podwójnej większości odniesie cała Unia‚ w istocie forsuje swój narodowy interes

Zjednoczona Europa, jak każda struktura polityczna, potrzebuje własnej narracji zakorzenionej w historii. Dokumentem potwierdzającym tę narrację była deklaracja berlińska‚ w której w imieniu Europejczyków napisano‚ iż integracja europejska „oznacza‚ że wyciągnęliśmy naukę z krwawych konfliktów i bolesnej historii”. Innymi słowy, zjednoczona Europa powstała po to‚ aby przezwyciężyć złe dziedzictwo nacjonalizmów i wojen toczonych w ich imię.

Czy jednak rzeczywiście idea europejska narodziła się dlatego‚ że hiszpańscy Habsburgowie toczyli krwawe wojny z Holendrami na przełomie XVI i XVII wieku, albo dlatego‚ że Anglicy próbowali podbić Francję w czasie wojny stuletniej? Oczywiście nie. Zjednoczona Europa powstała dlatego‚ że w XX wieku Niemcy wywołały dwie wojny światowe‚ które spowodowały zniszczenia i ludzkie cierpienia na skalę niespotykaną dotąd w dziejach.

Projekt europejski stanowił zatem odpowiedź na pytanie‚ jak związać Niemcy z Europą‚ aby nie doszło nigdy do powtórzenia straszliwego scenariusza znanego z XX wieku. Słowo „związać” ma tutaj podwójne znaczenie – związać‚ czyli połączyć pokojowo z resztą Europy, oraz związać‚ czyli obezwładnić‚ odsunąć raz na zawsze groźbę niemieckiej dominacji.

Ku przywództwu Niemiec

To dlatego pod amerykańską kuratelą i przy współudziale europejskich Ojców Założycieli powstały europejskie Niemcy‚ państwo wsparte na solidnych demokratycznych fundamentach‚ włączane stopniowo w struktury europejskiej współpracy oraz zachodniego bezpieczeństwa‚ świadome swej odpowiedzialności zarówno za własną przeszłość, jak i za wspólną europejską przyszłość. Krocząc tą właśnie drogą‚ wytyczoną przez kanclerza Adenauera‚ europejskie Niemcy odbudowały swoją pozycję i stały się jednocześnie krajem kluczowym dla procesu europejskiej integracji.

Zdecydowaną cezurą dla tego okresu historii był upadek muru berlińskiego i zjednoczenie Niemiec. Definitywnym zaś jej końcem stało się odejście z urzędu kanclerskiego Helmuta Kohla w 1998 roku i objęcie rządów przez Gerharda Schrödera. Rozpoczęła się wtedy nowa epoka niemieckiej historii. Kohl był politykiem należącym do pokolenia‚ które rozumiało i akceptowało ograniczenia‚ jakie na Niemcy nakładała odpowiedzialność za przeszłość. Schröder reprezentował w polityce nowe podejście do tych kwestii. Do rangi symbolu urasta fakt‚ iż decyzję o nadaniu Berlinowi statusu stolicy zjednoczonych Niemiec z 1991 r. wprowadzono w życie w roku 1999‚ kiedy to siedziby władz centralnych przeniosły się z Bonn nad Szprewę. Kończyła się epoka jednoznacznie europejskich Niemiec. Rozpoczynała się nowa – Niemiec‚ które w coraz większym stopniu uznają nie tylko‚ że przezwyciężyły dziedzictwo przeszłości‚ lecz także‚ iż mogą w oparciu o ten sukces zachowywać się jak normalne europejskie państwo.

Problem polega na tym‚ że Niemcy nie są „normalnym” europejskim państwem – i nie chodzi tu bynajmniej o ich przeszłość. Chodzi przede wszystkim o ich skalę. Największe i najsilniejsze gospodarczo państwo Unii nigdy nie będzie po prostu „normalne”. Zawsze będzie posiadało szczególną pozycję. Polityka niemiecka‚ zapoczątkowana przez kanclerza Schrödera‚ kontynuowana, jak się wydaje, pod rządami Angeli Merkel, zmierza do tego‚ aby wyciągnąć polityczne konsekwencje ze skali nowych‚ zjednoczonych Niemiec. Jej celem jest trwałe przywództwo Niemiec w Europie. Czy jesteśmy zatem świadkami przejścia od epoki europejskich Niemiec‚ od tradycji bońskiej republiki do epoki niemieckiej Europy ze stolicą w Berlinie?

Co przyniesie prezydentura Sarkozy’ego

Załóżmy‚ że tak właśnie się dzieje. Co to oznacza zarówno dla procesu integracji‚ jak również dla Polski? Po pierwsze – jest to odwrócenie europejskiej logiki. Jeśli po 1945 roku podstawowy problem Ojców Założycieli nowej zjednoczonej Europy sprowadzał się do kwestii, jak związać Niemcy z Europą‚ to teraz chodziłoby raczej o to‚ jak związać Europę z Berlinem. Również przy zachowaniu całej wieloznaczności słowa „związać”. Po drugie – proces integracji oraz sama Unia stają się w tej nowej perspektywie instrumentem realizowania celów polityki niemieckiej w stopniu znacznie większym, niż to są w stanie przyznać Paryż‚ Londyn czy inne stolice europejskie. Rodzi to naturalne pytanie: czy przywództwo bezdyskusyjnie najsilniejszego kraju Unii może się przerodzić w dominację? I czy Europa jest na to gotowa?

Osobiście uważam‚ iż taki rozwój wypadków – traktowany na razie jako hipotetyczny – spowoduje opór. Często słychać głosy‚ które z nutą fatalizmu głoszą tezę‚ iż Europejczycy już się „pogodzili” z nieuchronnością tego scenariusza. Wydaje się jednak‚ że są to opinie przedwczesne. Prawda‚ gra o europejską stawkę toczy się w zasadzie w gronie kilku najsilniejszych państw – słabsze zawsze podążą za tym‚ kto zwycięży. Trzeba też przyznać‚ że polityka niemiecka znakomicie wykorzystała sposobność‚ jaką stworzyły jej względne osłabienie Francji pogrążonej w marazmie ostatnich lat prezydentury Jacques’a Chiraca‚ nieoczekiwana utrata władzy przez prawicę w Hiszpanii po zamachach bombowych w Madrycie w 2004 roku czy kłopoty premiera Blaira spowodowane rosnącymi politycznymi kosztami brytyjskiego zaangażowania w Iraku. Jednak zwycięstwo Nicolasa Sarkozy’ego w wyborach prezydenckich oznacza powrót tradycyjnego czynnika kształtującego proces integracji – francuskich ambicji do przewodzenia. Najbliższe dni pokażą, jaki jest rzeczywisty stopień determinacji Paryża‚ aby znów skierować francuską politykę na drogę‚ którą niegdyś kroczył generał de Gaulle.

Skąd ten upór?

Dla sprawy ewentualnego przywództwa Niemiec w Europie istotne wydaje się również to‚ co dzieje się w Warszawie. Polska z pewnością nie jest tym krajem‚ który się łatwo „pogodzi” z nieuchronnością takiego rozwoju wypadków. Nie chodzi tu przy tym tylko o rzekomą polską fobię antyniemiecką‚ o rzekome przewrażliwienie wynikające z traumatycznej historii‚ o polski nacjonalizm. To są nazbyt łatwe‚ powierzchowne argumenty‚ którymi posługują często się niemieccy komentatorzy i politycy‚ gdy chcą zbyć bez żadnych prób poważnej debaty polskie stanowisko.

Naturalnie Polacy mają swoje oczywiste historyczne powody‚ dla których trudno im beznamiętnie zaakceptować wizję niemieckiego przywództwa. Polski opór wynika jednak w istocie z o wiele głębszych przyczyn.

Istotę całej sprawy najlepiej widać w konflikcie dotyczącym sposobu podejmowania decyzji w Unii‚ sprawie, którą ma rozstrzygać nowy traktat konstytucyjny. W sporze tym uwidacznia się kwestia nowej logiki politycznej Europy‚ którą chce przeforsować Berlin i na którą nie chce się zgodzić Warszawa. Często się mówi‚ że upór Polski przy tej kwestii jest dziwny‚ bo mechanizmy głosowań stosuje się rzadko‚ pozostawiając problem wypracowania decyzji skomplikowanym procedurom stopniowego dochodzenia do kompromisu. Ale ten argument łatwo daje się odwrócić: jeśli tak jest w istocie‚ to czemu Niemcy tak bardzo się upierają przy proponowanych w traktacie rozwiązaniach? Niemiecki upór rodzi przypuszczenie‚ że Berlin doskonale wie to samo‚ co wie Warszawa – że prawdziwą stawką jest tutaj zdolność do kontrolowania elementu polityczności w Unii. Tak‚ to prawda‚ na co dzień polityczność skrywa się pod retoryką transnarodowej Europy budowanej w opozycji do logiki rządzącej dawnym światem państw narodowych. Ale choć formy polityczności się zmieniają‚ choć wypierana jest ona do coraz bardziej izolowanych nisz, i tak pozostaje jej dostatecznie dużo‚ aby raz na jakiś czas w akcie głosowania silniejsi mogli powiedzieć: będzie tak, jak my chcemy‚ ponieważ mamy za sobą większość. Nie jest tu ważne‚ jak często do takiej sytuacji będzie dochodzić. Zarówno dla Berlina, jak i dla Warszawy jest jasne‚ że prędzej czy później do tego dojść musi. I wobec tego trzeba zawczasu jak najlepiej się przygotować na taką ewentualność.

Demokracja przeciw federalizmowi

Nie o samą mechanikę władzy zresztą tu chodzi – właściwą płaszczyzną sporu jest wytyczenie kierunku rozwoju Europy. Zwolennicy zasady podwójnej większości podnoszą argument odwołujący się do zasady demokracji – Niemcy są rzeczywiście największym krajem‚ dlatego należy się im znacząca poprawa ich pozycji w stosunku do ustaleń z Nicei. Forsowanie zasady demokracji osłabia jednak ten element wspólnej Europy‚ który był konstytutywny dla niej w przeszłości – osłabia federalistyczną filozofię Europy. W demokracji jeden obywatel to jeden głos. W tworach federacyjnych ta logika nie działa – istotą każdej federacji jest wzmacnianie słabszych i osłabianie silniejszych. Polacy dobrze tę zasadę znają z własnej historii – w I Rzeczypospolitej Korona była o wiele silniejsza od Wielkiego Księstwa Litewskiego‚ jednak państwo posiadało dualistyczną strukturę aż do Konstytucji 3 maja‚ która ów dualizm zniosła.

Upieranie się Berlina przy zasadzie podwójnej większości‚ tak jak wygląda ona dzisiaj‚ oznacza znaczące wzmocnienie elementu demokratycznego w Unii, a co za tym idzie, osłabienie istoty federacyjnego kompromisu‚ na którym zbudowana została europejska wspólnota narodów małych i dużych. Nowe zasady dają przewagę krajom dużym‚ w tym przede wszystkim największemu spośród nich – Niemcom. Stanowisko Niemiec ułatwia przyszłą homogenizację Unii‚ jak również zwiększa szanse na zajęcie przez Niemcy dominującej pozycji w europejskiej polityce. Na tym polega paradoks całej sytuacji – to Warszawa‚ oskarżana o egoizm‚ broni w istocie zasad fundamentalnych dla Europy, Berlin zaś‚ który tyle prawi o korzyściach‚ jakie z zasady podwójnej większości odniesie cała Unia‚ w istocie forsuje swój własny narodowy interes. Spór pomiędzy Warszawą a Berlinem oczyszczony z wzajemnych stereotypów i uprzedzeń‚ którym często daje się wyraz po obu jego stronach w trakcie publicystycznych utarczek‚ okazuje się w istocie sporem o kluczowym znaczeniu dla przyszłości Europy.

Dariusz Gawin: filozof‚ historyk idei‚ zastępca dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego‚ adiunkt w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN
Dariusz Gawin
Tekst jest skróconą wersją wystąpienia na seminarium w Lucieniu pt. „Europejskie Niemcy czy niemiecka Europa?” zorganizowanym 1 czerwca 2007 roku pod patronatem i z udziałem prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Referaty wprowadzające do dyskusji wygłosili Dariusz Gawin i Piotr Buras. Było to dziesiąte spotkanie z cyklu seminariów lucieńskich poświęconych najważniejszym problemom obecnym we współczesnych debatach intelektualnych i politycznych.

Propaganda homoseksualna – jak to się robi

W 1987 r. w gejowskim czasopiśmie „Guide Magazine” ukazał się artykuł formułujący zasady, jakie powinien stosować ruch homoseksualny, aby zaistnieć w mediach i uczynić swój program strawnym dla przeciętnego Amerykanina. Publikujemy jego obszerne fragmenty.

Pierwszym celem działania jest znieczulenie amerykańskiej publiczności w odniesieniu do gejów i ich praw. Chodzi o to, aby ułatwić jej spoglądanie na homoseksualizm z obojętnością, a nie z żywym zaangażowaniem. Byłoby najlepiej, gdyby zwykli ludzie zauważali różnicę w preferencjach seksualnych w ten sam sposób, w jaki zauważają fakt, że można mieć różne ulubione smaki lodów albo dyscypliny sportu. Ona lubi truskawkowe, ja wolę waniliowe, on kibicuje baseballowi, ja piłce nożnej. Nie ma problemu.

Przynajmniej na początku dążymy do znieczulenia publiczności i niczego więcej. Nie możemy oczekiwać pełnego „dowartościowania” czy „zrozumienia” homoseksualizmu przez przeciętnego Amerykanina. Darujcie sobie przekonywanie mas, że homoseksualizm to coś dobrego. Ale jeśli tylko potraficie sprawić, by pomyślały, że to coś innego i wzruszyły ramionami, to właściwie już wygraliście bitwę o prawa. Aby dojść do etapu wzruszenia ramionami, geje jako klasa muszą przestać uchodzić za tajemniczych, obcych, godnych potępienia i idących wbrew ogółowi. Niezbędna będzie kampania medialna na dużą skalę, aby zmienić obraz gejów. Aby osiągnąć te przemiany, kampania musi uwzględnić sześć punktów.

Krok 1: mówcie o homoseksualistach i homoseksualizmie tak często i tak głośno, jak to możliwe

Stoi za tym prosta zasada: niemal każde zachowanie zaczyna wyglądać normalnie, jeśli stykasz się z nim dość często w swoim bliskim otoczeniu. To, czy ktoś zaakceptuje nowe zachowanie, będzie zależeć od tego, ilu jego znajomych to robi lub akceptuje. Jeśli człowiek spod budki z piwem nie poczuje nacisku, aby robił to samo i jeśli dane zachowanie nie stwarza dlań zagrożenia fizycznego ani finansowego, oswoi się z nim i życie potoczy się dalej. Sceptycy mogą kręcić głową i myśleć: „Ludzie powariowali”, ale z upływem czasu obiekcje staną się bardziej stonowane, filozoficzne raczej niż emocjonalne.

Żeby stłumić przewrażliwienie na punkcie homoseksualizmu, konieczne jest, aby wiele ludzi poruszało ten temat w sposób neutralny lub życzliwy. Nieustanne mówienie o nim tworzy wrażenie, że opinia publiczna jest przynajmniej podzielona i że istotny jej segment akceptuje lub wręcz praktykuje homoseksualizm.

Nawet ostre dyskusje między wrogami a obrońcami przyczyniają się do znieczulenia – pod warunkiem że głos zabierają „szacowni” geje. Głównym celem jest rozmawianie o gejostwie, aż wszyscy będą mieli dosyć.

Kiedy radzimy, by mówić o homoseksualizmie, mamy dokładnie to na myśli. Na wczesnym etapie kampanii nie powinno się szokować i odpychać mas zbyt wczesnym pokazywaniem homoseksualnych zachowań jako takich. Należy unikać obrazów czynności seksualnych, a prawa gejów niech będą sprowadzone do abstrakcyjnej kwestii społecznej. Niech najpierw wielbłąd wetknie swój nos do namiotu, zanim wpakuje nieprzystojny tyłek!

Ważne jest, gdzie zabieramy głos. Media wizualne – film i telewizja – to oczywiście najpotężniejsze środki budowy wizerunku w cywilizacji zachodniej. Jak dotąd geje w Hollywood byli najlepszą ukrytą bronią w walce o znieczulenie głównego nurtu opinii. Krok po kroku w ciągu minionych dziesięciu lat wprowadzano postaci i tematy gejowskie do filmów i programów (choć często w celu osiągnięcia efektów komicznych i ośmieszenia).

Czy kampania znieczulająca dotrze do każdego wściekłego wroga homoseksualizmu? Rzecz jasna nie. Opinia publiczna jest jednym ze źródeł wartości uznawanych przez ogół; drugim są instytucje religijne. Skoro konserwatywne Kościoły potępiają gejów, możemy zrobić tylko dwie rzeczy, aby osłabić homofobię głęboko wierzących. Po pierwsze możemy zamącić wody moralności przez akcentowanie poparcia dla gejów ze strony bardziej umiarkowanych Kościołów, formułowanie teologicznych wątpliwości co do konserwatywnej interpretacji Biblii, wskazywanie na przypadki nienawiści i niekonsekwencji. Po drugie, możemy podkopać moralny autorytet homofobicznych Kościołów, przedstawiając je jako przestarzały zaścianek, nienadążający za czasami oraz najnowszymi osiągnięciami psychologii.

Krok 2: przedstawiajcie gejów jako ofiary, nie jako agresywnych rywali

Z gejów należy uczynić ofiary potrzebujące ochrony, przez co heteroseksualiści będą odruchowo skłonni przybrać rolę obrońcy. Jeśli natomiast przedstawimy gejów jako silną i pewną siebie grupę promującą mocno niekonformistyczny i wypaczony sposób życia, zostaną najprawdopodobniej uznani za wroga publicznego, wobec którego uzasadniony jest opór i nacisk. Z tego powodu musimy odpuścić sobie pokusę dumnego kroczenia w paradach, jeśli to stoi w sprzeczności z wizerunkiem geja-ofiary. Musimy umieć poruszać się po cienkiej linii między okazywaniem zwykłym ludziom, jak wielu nas jest, a wzbudzaniem w nich wrogiej, paranoicznej reakcji w stylu „oni są wszędzie dookoła!”.

Medialna kampania nagłaśniająca wizerunek geja-ofiary powinna stosować symbole, które obniżają w opinii publicznej poczucie zagrożenia, osłabiają jej mechanizmy obronne i wzmacniają wiarygodność roli ofiary. W sensie praktycznym znaczy to, że w reklamach gejowskich i innych wystąpieniach publicznych nie należy eksponować zawadiackich, wąsatych atletów. Pojawić się natomiast powinni uroczy młodzi ludzie, osoby starsze oraz atrakcyjne kobiety. Nie trzeba dodawać, że grupy będące na marginesie tego, co jest do przyjęcia takie jak NAMBLA (północnoamerykańskie stowarzyszenie mężczyzn kochających chłopców) nie mogą brać żadnego udziału w takiej kampanii. Podejrzani o molestowanie dzieci nigdy nie wyjdą na ofiary.

Opinia publiczna musi słyszeć, że geje to ofiary swojego losu – bowiem większość z nich nie miała wyboru i nie mogła uznać bądź odrzucić swoich preferencji seksualnych. Przekaz musi brzmieć: „tak jak to geje widzą ze swojej perspektywy, to urodzili się gejami, tak jak wy urodziliście się heteroseksualni, czarni, biali, inteligentni, dobrze umięśnieni. Nikt nigdy ich nie uwiódł ani nie omamił. Nigdy nie dokonali wyboru i nie są moralnie winni.

Zwykli widzowie muszą móc utożsamić się z gejami jako ofiarami. Nie wolno dawać przeciętnemu człowiekowi okazji, by powiedział? „Oni nie są jak my””.

W tym celu osoby występujące w kampanii powinny być prawe i przyzwoite, miłe w obyciu i godne uznania wedle zwyczajnych standardów, całkowicie niewyróżniające się wyglądem – jednym słowem, nierozróżnialne od heteroseksualistów, do których chcemy dotrzeć. Tylko pod tym warunkiem zabrzmi poprawnie przekaz: „Ci ludzie są ofiarami losu, a to samo mogło i mi się przytrafić”.

Drugi przekaz to wątek gejów jako ofiar społeczeństwa. Heteroseksualna większość nie uznaje cierpienia, jakie sprawia w życiu gejów, należy więc jej to pokazać. Szczegółowe zdjęcia pobitych gejów, udramatyzowane opowieści o niepewności swego miejsca pracy i dachu nad głową, o odbieraniu prawa do opieki nad dzieckiem oraz o publicznych upokorzeniach.

Krok 3: dajcie obrońcom poczucie, że działają w dobrej sprawie

Kampania medialna, która określa gejów jako ofiary społeczeństwa i zachęca heteroseksualistów, aby ich chronili, musi ułatwić adresatom wytłumaczenie sobie ich nowo nabytej opiekuńczości. Mało która heteroseksualistka, a tym mniej heteroseksualista byliby gotowi bronić otwarcie homoseksualizmu jako takiego. Większość raczej może związać swój odruch opiekuńczy z jakąś zasadą sprawiedliwości lub prawa, z ogólnym pragnieniem równości i sprawiedliwości. Nasza kampania nie może domagać się bezpośredniego wsparcia dla praktyk homoseksualnych; powinna natomiast obrać za główny wątek walkę z dyskryminacją. Wolność słowa, wolność wyznania, wolność zrzeszania się, prawo do sprawiedliwego procesu i powszechna ochrona prawna – takie problemy powinna uwypuklać nasza kampania.

Szczególnie ważne, by ruch gejowski podczepił swoją sprawę do powszechnie akceptowanych standardów prawa i sprawiedliwości. Heteroseksualni obrońcy gejów muszą mieć bowiem pod ręką przekonującą odpowiedź na moralne argumenty ich wrogów. Homofobi ubierają swój emocjonalny wstręt w ciężkie szaty dogmatów religijnych. Obrońcy praw gejów muszą więc być gotowi odpierać dogmaty zasadami.

Krok 4: zadbajcie, żeby geje dobrze wypadali

Aby gej-ofiara budził współczucie i zrozumienie wśród heteroseksualistów, musicie przedstawiać go jako przeciętnego człowieka. Ale kampania musi mieć też nieco śmielszy i agresywniejszy wątek: aby zrównoważyć coraz silniejsze ataki ze strony prasy na homoseksualistów, trzeba przedstawić ich jako wybitne podpory społeczeństwa. Tak, dobrze wiemy, że to jest sztuczka stara jak świat. Inne mniejszości w kółko ją stosują w reklamach, które dumnie ogłaszają: czy wiecie, że ten wielki człowiek też był…? Ale jest to treść kapitalnej wagi dla tych heteroseksualistów, którzy nadal widzą gejów jako „wyrzutków”.

Honorowy poczet gejów i biseksualistów zapiera dech. Od Sokratesa do Szekspira, od Aleksandra Wielkiego do Aleksandra Hamiltona, od Michała Anioła do Walta Whitmana, od Safony do Gertrudy Stein – lista jest stara, ale wciąż szokuje heteroseksualną Amerykę. W krótkim czasie zręczna i bystra kampania medialna może przemienić wspólnotę gejowską w matkę chrzestną cywilizacji zachodniej.

Równolegle nie powinniśmy zapominać o poparciu ze strony gwiazd.

Krok 5: sprawcie, aby wrogowie wypadli źle

Na późniejszym etapie kampanii, kiedy już reklamy gejowskie spowszednieją, nadejdzie czas rozprawić się z pozostającymi nadal przeciwnikami. Mówiąc bez ogródek – trzeba ich zmieszać z błotem. Mamy przy tym dwojakie cele. Po pierwsze chcemy zastąpić pewną siebie homofobię ogółu wstydem i poczuciem winy. Po drugie chcemy sprawić, by wrogowie gejów wyglądali tak paskudnie, że przeciętny Amerykanin będzie chciał się od nich trzymać z daleka.

Opinii publicznej trzeba pokazywać zdjęcia bluzgających homofobów, którzy mają poza tym cechy i poglądy budzące niechęć zwyczajnej Ameryki. Mogą to być zdjęcia Ku-Klux-Klanu żądającego spalenia żywcem bądź kastracji gejów, nawiedzonych kaznodziei z Południa śliniących się w histerycznej nienawiści do tego stopnia, że wygląda to zarazem komicznie i niezdrowo. Zdjęcia bandycko wyglądających chuliganów i kryminalistów opowiadających z ubawem o „pedałach”, których chętnie by pozabijali. I wreszcie obrazki z nazistowskich obozów zagłady, gdzie torturowano i gazowano homoseksualistów.

Krok 6: szukajcie funduszy

Intensywna kampania w rodzaju tu opisanej wymaga niespotykanych dotąd wydatków przez wiele miesięcy, a nawet całe lata. Skuteczna reklama kosztuje. Dopiero wiele milionów dolarów może rozpędzić machinę. W tym kraju mieszka 10 – 15 milionów osób o wyraźnej tendencji homoseksualnej. Jeśli każdy z nich wpłaciłby dwa dolary na kampanię, to budżet byłby porównywalny z tym, czym dysponują najgłośniejsi wrogowie. A ponieważ geje nieutrzymujący rodziny zwykle mają więcej pieniędzy na swobodne wydatki niż przeciętnie, mogą wpłacić znacznie więcej.

Czy jednak zechcą? A może środowisko gejowskie jest tak samolubne, nieodpowiedzialne i krótkowzroczne, jak twierdzą krytycy? Nigdy się tego nie dowiemy, dopóki nowa kampania nie będzie zawierać ogólnokrajowego apelu o wpłaty. Powinno się go skierować zarówno do gejów, jak i do heteroseksualistów, którym zależy na sprawiedliwości społecznej.

Jak się dostać na antenę

Bez dostępu do radia, telewizji i ogólnokrajowej prasy nie ma kampanii. To zawiły problem, bo wielu wydawców odmawia przyjmowania tego, co nazywają „kontrowersyjną reklamą społeczną” – bowiem wymowna reklama może wywołać falę protestów publiczności i sponsorów, co psuje pozycję na rynku. Sądy nieraz potwierdziły, że wydawca ma prawo odmówić reklam, które mu nie pasują.

Co to takiego kontrowersyjna reklama społeczna? Oczywiście nie zalicza się do niej apeli o wartości rodzinne (co robią mormoni) ani tyrad przeciwko podłemu Albionowi (vide Lyndon LaRouche). Pojęcie to także nie obejmuje religijnych spektakli, które potępiają gejów jako grzeszników, oraz potępiania wojny nuklearnej i dyskryminacji rasowej.

Kontrowersyjna reklama społeczna obejmuje dziś niemal każdy otwarty przekaz ze strony dowolnej organizacji homoseksualistów. Słowa „gej” i „homoseksualista” są uznawane za kontrowersyjne.

Ponieważ droga apelowania wprost jest niemal całkowicie zamknięta, krajowy zespół do spraw gejów powinien pielęgnować ciche nieformalne związki ze stacjami telewizyjnymi i newsroomami, dzięki czemu będą pojawiać się w mediach sprawy ważne dla środowiska gejowskiego. Jest to oczywiście dalekie od ideału, bowiem oznacza, że wizerunek tego środowiska jest zależny od najnowszych newsów, a nie od starannego planowania. Ostatnio zaś większość newsów o gejach była negatywna.

Co zatem można zrobić, aby wyważyć bramy głównych mediów? Wiele rzeczy, krok po kroku.

Na początek maczkiem

Gazety i czasopisma mogą pragnąć pieniędzy z reklam gejowskich o wiele bardziej niż radio i telewizja. A koszt reklam prasowych jest na ogół niższy. Ale pamiętajcie, że prasę czytają przeważnie lepiej wykształceni Amerykanie, którzy nieraz i tak już akceptują homoseksualizm. Aby nasze pieniądze miały maksymalną siłę rażenia, powinniśmy darować sobie czytelników elitarnych pism, takich jak „New Republic” czy „New Left Review”, i skierować swoje kroki do „Time’a”, „People’a” i „National Enquirer”.

Podczas gdy szturmujemy bastiony salwami atramentu, powinniśmy lekko podgrzać ogół subtelną kampanią na przydrożnych billboardach. Należy rozwiesić szereg niekontrowersyjnych haseł, drukowanych prostym drukiem na ciemnym tle, na przykład: „Pomagać sobie zamiast nienawidzić – to jest istota Ameryki”, „W Rosji mówią ci, jaki masz być. W Ameryce możemy być sobą. I być najlepsi”. Każde z haseł powinno odwoływać się do uczuć patriotycznych, wtłaczać do głów ogółu „przekaz na rzecz dobra publicznego” pasujący do naszych celów. Jeśli właściciele billboardów pozwolą, każdy plakat zostanie podpisany drobnym drukiem „ze środków krajowego zespołu do spraw gejów”, aby budować pozytywne skojarzenia i oswajać publiczność z tego rodzaju sponsorem.

Obecność na wizji: tak czy siak, musisz być na ekranie

Przełamanie lodów w radiu i telewizji będzie wymagało bardziej zawiłego planu. Na początek oczywiście trzeba stymulować pojawianie się pozytywnych postaci gejów w filmach i programach TV.

Aby jednak przyspieszyć proces, rozważmy taki oto wybieg, mający na celu przyciągnięcie uwagi mediów. Wymaga on starannych przygotowań, ale zaoszczędzi sporo wydatków, a jednocześnie błyskawicznie poprawi widoczność i status ruchu gejowskiego.

Na długi czas przed następnymi wyborami do organów władzy możemy wdrożyć plan wystawienia symbolicznych kandydatów-gejów na każdy możliwy wysoki urząd w państwie. (Trzeba rozwiązać dość delikatny problem, jak mianowicie skłonić wystarczającą liczbę gejów i heteroseksualistów do podpisania listy z poparciem dla kandydatury). 50 – 250 naszych kandydatów będzie uczestniczyło w debatach, drukowało reklamy o tematyce gejowskiej skoordynowane na szczeblu krajowym i żądało równego dostępu do czasu antenowego. Następnie taktownie wycofają się z wyścigu tuż przed wyborami, formalnie przekazując poparcie dla heteroseksualnych kandydatów mających realne szanse.

Kluczowe jest, aby na tak wczesnym etapie nie żądać od ludzi, aby głosowali wprost na tak lub nie w kwestii gejowskiej. Takie działanie spowodowałoby, że większość byłaby przeciw.

Dzięki takiej kampanii politycznej opinia publiczna otrząśnie się z szoku wobec gejowskich reklam, a wiarygodny kontekst wzmocni akceptowalność tych reklam. Podczas kampanii rozpęta się piekło, ale jeśli zachowamy się odważnie i godnie, nasze dążenia zyskają na prawomocności, a niekiedy staną też w centrum uwagi. Jeśli wszystko pójdzie z planem, nieco znieczulona publiczność i największe stacje telewizyjne zostaną „urobione” do realizacji kolejnego kroku naszego programu.

Obecność na wizji – etap 2: reklama ukradkiem

W tym momencie środowisko gejowskie wcisnęło już stopę w uchylone drzwi, czas więc zażądać od stacji, by zgodziły się na finansowe wsparcie pewnych reklam i programów. Telewizje wciąż będą czuły presję, by odmówić – chyba że sprawimy, iż ich opór będzie wyglądał na jawnie irracjonalny, a może i bezprawny. Osiągniemy to, proponując „gejowskie reklamy” wzorowane ściśle na tych, które przygotowują np. mormoni. Widzowie zobaczą więc nienagannie schludne scenki o znaczeniu harmonii rodzinnej i wzajemnego zrozumienia, tyle że tym razem pod koniec narrator powie: „Tę reklamę wspiera krajowy komitet do spraw gejów”. Wszystko bardzo stonowane i niekrzykliwe. Pamiętajcie: obecność na ekranie to wszystko, a przekazem jest samo medium.

Środowisko gejowskie powinno zjednoczyć siły z innymi organizacjami obywatelskimi o szacownym rodowodzie, aby promować neutralne hasła o Ameryce jako ludzkim tyglu. Starając się obrócić zło na swoją korzyść, możemy też formułować w mediach apele o dotacje na rzecz walki z AIDS. Następnym pośrednim krokiem będą lokalne reklamy grup wsparcia istniejących na obrzeżach środowiska: stuprocentowo heteroseksualni ojcowie i matki ogłaszający numery telefonów stowarzyszeń „rodziców gejów” itp. Wyobrażacie sobie takie wstawki między ogłoszeniami stowarzyszeń inwalidów wojennych i związków zawodowych pracowników poczty?

Obecność na wizji – etap 3: z grubej rury

W tym miejscu nasza strategia salami powinna już nam przynieść spore dojście do mediów głównego nurtu. Co teraz? Nadchodzi wreszcie czas na wyciągnięcie reklam gejowskich z szafy. Ich przekaz powinien być nakierowany na wciąż obecne w opinii publicznej obawy wobec homoseksualistów postrzeganych jako straszny, groźny moralnie obcy żywioł. Oto przykładowe formaty spotów telewizyjnych lub radiowych, zaprojektowanych tak, aby stopniowo kruszyć chroniczne stereotypy:

Osobiste świadectwo. Aby zdjąć z gejów aurę tajemniczości, zaprezentujcie serię krótkich spotów z przeciętnie wyglądającym, miłym z wyglądu chłopakiem lub dziewczyną albo postacią pokroju ciepłej, serdecznej babci. Siedząc w cukierkowo ładnym otoczeniu, odpowiadają na pytania zadawane z offu. Ich wypowiedzi muszą kłaść nacisk na trzy fakty społeczne. Po pierwsze, w ich życiu jest coś specjalnego, jakiś długotrwały związek (aby podkreślić stabilność, monogamię i zdolność do wiązania się gejów). Po drugie, rodzina jest dla nich ważna i ich wspiera (aby podkreślić, że geje nie są antyrodzinni). Po trzecie, od kiedy sięgają pamięcią, zawsze byli homoseksualni i z pewnością ich orientacja nie była przedmiotem wyboru. Postaci powinny występować pojedynczo, bez narzeczonych lub dzieci. Umieszczenie w kadrze innych osób sprowokowałoby podszyte niepokojem pytania o złożoność społecznych relacji gejów, których nie sposób wytłumaczyć w reklamówce.

Współczucie dla ofiar – stop przemocy wobec dzieci. Kamera powoli pokazuje nastolatka z klasy średniej, siedzącego samotnie w półmroku w swoim pokoju. Chłopak wygląda miło i zwyczajnie, ale nosi ślady poturbowania. W jego wzroku widać udrękę. W miarę jak kamera najeżdża coraz bliżej na jego twarz, narrator komentuje: to zdarza się jednemu synowi na dziesięciu. W trakcie dorastania ten chłopak zda sobie sprawę, że w pewnych sprawach odczuwa inaczej niż jego koledzy. Jeśli da po sobie poznać, zostanie wyśmiewanym i upokarzanym outsiderem. Jeśli zwierzy się rodzicom, być może wyrzucą go z domu. Niektórzy powiedzą, że jest „antyrodzinny”. Nikt nie pozwoli mu być sobą. Będzie musiał się ukrywać przed przyjaciółmi, przed rodziną. Być dzieckiem w tych czasach jest samo w sobie ciężkie. Ale być tym jednym z dziesięciu…

Najlepsze w tej reklamie jest to, że oszczędnymi środkami pokazuje gejów jako osoby niewinne, wrażliwe, skrzywdzone i niezrozumiane, zaskakująco liczne, lecz niegroźne. Sprawia, iż zarzut o „antyrodzinność” brzmi absurdalnie i obłudnie.

Naszkicowaliśmy tu podstawy do działania na rzecz transformacji wartości społecznych heteroseksualnej Ameryki. Naszej kampanii łatwo czynić zarzuty. Staraliśmy się być konkretni i szczegółowi, ale propozycje wciąż mogą się wydawać otoczone nimbem wizjonerstwa.

Istnieje sto powodów, dla których nie należy przeprowadzić takiej kampanii albo byłoby to ryzykowne. Ale jest też 20 milionów powodów, dla których trzeba spróbować wdrożyć tego rodzaju program w najbliższych latach: wymaga tego dobro i szczęście każdej homoseksualnej osoby w tym kraju. Najwyższy czas, by geje, jako ostatnia wielka, legalnie uciskana mniejszość w amerykańskim społeczeństwie, podjęli skuteczne środki, aby dołączyć do głównego nurtu, z dumą i całą swoją siłą.
Marshall K. Kirk, Erastes Pill
Marshall Kirk (1957 – 2005) był znanym amerykańskim badaczem genealogii. Streszczony w artykule program rozwinął w opublikowanej w 1989 r. książce „Po balu. Jak w latach 90. Ameryka pokona swój strach i nienawiść wobec gejów„, która zyskała autorowi uwagę głównych tytułów amerykańskiej prasy.

Źródło: Rzeczpospolita: Przerobić heteroseksualną Amerykę
16.06.2007