Zapatero – nowy wzorzec lewicy

Źródło: Rzeczpospolita: Zapatero – nowy wzorzec lewicy
21.04.2007

Hiszpańskie media prowadzą ostrą kampanię przeciw polskiemu rządowi, a Senat zabiera głos w sprawie rozliczeń z komunizmem nad Wisłą. Ale nie tylko dlatego warto się interesować tym, co się dzieje w Madrycie. Rządzący tam socjaliści stanowią w tej chwili jeden z najważniejszych wzorów dla całej europejskiej lewicy

José Luis Rodriguez Zapatero jest piątym od czasu tzw. przejścia do demokracji premierem Hiszpanii. W Polsce osoba szefa hiszpańskiego rządu kojarzy się przede wszystkim z usunięciem wojsk z Iraku, legalizacją tzw. małżeństw homoseksualnych, a także z reformami oświatowymi oznaczającymi praktycznie usunięcie religii ze szkół. Zapatero znany jest także jako sojusznik lewicowego i agresywnie antyamerykańskiego prezydenta Wenezueli Hugo Chaveza oraz komunistycznego matuzalema – przywódcy Kuby Fidela Castro. Pod pozorem rozszerzania katalogu praw człowieka chce budować nowe społeczeństwo, które zapewni odpowiednią „jakość” życia. Jego działalność została doceniona przez lewicę nie tylko w kraju, ale i na świecie, skoro jest wiceprzewodniczącym Międzynarodówki Socjalistycznej. Powstaje więc pytanie, czy zapateryzm wyznacza standardy współczesnej lewicowości, a jeśli tak, to jak można ocenić to zjawisko.

Zwycięstwo przez SMS

Obecny premier Hiszpanii urodził się w 1960 roku. Pochodzi z Leonu – prowincji w północnej Hiszpanii. Był tam przez niemal 20 lat prowincjonalnym sekretarzem Hiszpańskiej Socjalistycznej Partii Robotniczej (PSOE) oraz wielokrotnym deputowanym do Kortezów. Od 2000 roku jest sekretarzem generalnym swej partii, a od 2004 roku – premierem. Z wykształcenia jest prawnikiem, ma dwoje dzieci i jest żonaty.

Władzę w kraju objął niespodziewanie dla większości obserwatorów hiszpańskiej sceny politycznej, i to w niejasnych okolicznościach. Według przedwyborczych sondaży miał przegrać z kandydatem sprawującej wówczas władzę w kraju Partii Ludowej – Mariano Rajoyem.

Jednak zamach bombowy w Madrycie 11 marca 2004 roku, w którym zginęły 192 osoby, zmienił całkowicie nastroje wyborców. Wbrew pierwotnym twierdzeniom rządu – jakoby odpowiadali za niego baskijscy terroryści z ETA – okazało się, że dokonali go islamscy fundamentaliści. Okoliczności zamachu nie zostały jednak dotychczas w pełni wyjaśnione, a dociekliwi dziennikarze uparcie podważają wiele oficjalnych twierdzeń na jego temat. Nie wiadomo np., skąd pochodziły materiały wybuchowe, którymi posługiwali się arabscy zamachowcy. Nie wiadomo też, kto stał za przygotowaną na wielką skalę kampanią medialną, która pogrążyłarząd. W znacznej mierze została przeprowadzona przy użyciu środków nieobjętych restrykcjami ciszy przedwyborczej – np. e-maili i esemesów. Mimo tych niejasności nie widać ze strony obecnego szefa rządu jakiejkolwiek determinacji w wyjaśnianiu okoliczności tej sprawy.

Nawiasem mówiąc nie jest to pierwsze tego rodzaju spektakularne i tajemnicze wydarzenie w dziejach z pozoru łagodnej i ustabilizowanej hiszpańskiej demokracji. Wystarczy wspomnieć, że w gruncie rzeczy niewiele wiemy choćby o nieudanym zamachu stanu płk. Tejero w lutym 1981 r., czy o swego rodzaju szwadronach śmierci (GAL) do likwidacji baskijskich terrorystów, które sformowano pod rządami socjalisty Felipe Gonzaleza.

Początkowo wydawało się, że Zapatero będzie słabym premierem, uzależnionym od historycznych liderów PSOE, a wkrótce zastąpi go ktoś spośród bardziej znanych na arenie międzynarodowej socjalistów, np. Javier Solana albo bardziej wyrazisty José Bono.

Prawa dla wszystkich

Jednak przyjęta przez Zapatero taktyka okazała się w znacznej mierze skuteczna. Premier odwołuje się bowiem w swych działaniach do ugruntowanych w społeczeństwie hiszpańskim resentymentów. Wycofując się z Iraku, np. grał na nastrojach antyamerykańskich, tradycyjnie głęboko zakorzenionych w Hiszpanii. W ciągu ostatnich 40 lat sprzyjała im absolutna dominacja hiszpańskiej lewicy w warstwie kulturowej.

Działania Zapatero są nie tylko sposobem na trwałe utrzymanie się przy władzy, ale także bodaj najwyraźniejszą w Europie próbą reanimacji socjalistycznego dyskursu ideowego. Hiszpańska lewica dąży do poszerzenia katalogu praw człowieka o rozmaite specyficzne prawa homoseksualistów, kobiet, wreszcie prawa zwierząt.

Rewolucja obyczajowa ucieleśnia się w sztandarowych projektach ustawowych. Zapatero zapowiadał po objęciu władzy m.in. położenie kresu „dyskryminacji homoseksualistów i transseksualistów”. Przeforsował więc zmiany w kodeksie cywilnym umożliwiające zawieranie tzw. małżeństw przez osoby tej samej płci. Jednocześnie związki homoseksualne mają prawo nie tylko do spadku, świadczeń społecznych, ale także do adopcji dzieci.

Zdaniem krytyków oznaczało to obdarzenie homoseksualistów nieuzasadnionymi przywilejami, a także szkodę dla interesów dzieci, które w rodzinach homoseksualnych rozwijają się gorzej. Tego rodzaju opinie nie przeszkadzają jednak hiszpańskiemu premierowi mówić, że dba o prawa najmłodszych członków społeczeństwa.

Warto przypomnieć, że nie była to jedyna przeforsowana przez socjalistyczny rząd ustawa – uznana przez katolickich krytyków za antyrodzinną. Zapatero za kolejny swój sukces uznał także rozluźnienie procedur rozwodowych, nazywane w Hiszpanii pogardliwie rozwodem ekspresowym.

Głośna stała się reforma edukacyjna, która nie tylko ograniczała lekcje religii w szkołach publicznych, aletakże – zdaniem Kościoła – zawężała prawa rodziców do wyboru miejsca i sposobu kształcenia i tworzyła przeszkody dla szkolnictwa prywatnego. Ustawa ta wprowadziła również nowe przedmioty nauczania, które ułatwiają władzom publicznym propagandę światopoglądową, m.in. dotyczącą homoseksualizmu. Zdaniem Zapatero jednak ustawa edukacyjna zapewniła równość w dostępie do kształcenia, „polepszenie kapitału ludzkiego” oraz poprawę jakości życia.

Kolejnym ważnym przedsięwzięciem nowego szefa rządu było przeprowadzenie ustawy o równości płci. Jej zasadniczym elementem był system parytetów dla kobiet w dostępie do pracy oraz uczestnictwa we władzy – od administracji po zarządy spółek. Nowe rozwiązania spotkały się z niechętną reakcją tych, którzy zwracają uwagę, że system parytetowy nie ma nic wspólnego z prawdziwym równouprawnieniem, gdyż nie tyle stwarza równość szans zawodowych kobiet i mężczyzn, abstrahując od względów merytorycznych, daje nieuzasadnione przywileje tylko jednej ze stron. Niemniej jednak socjalistyczny lider zasłużył na aplauz posłanek swej partii, które wołały rozentuzjazmowane: „Zapatero – feminista!”.

Wojna domowa na nowo

Premier Hiszpanii akcentuje również próbę rewizji historii poprzez całkowite przekreślenie dorobku frankizmu i dowartościowanie przegranych w wojnie domowej republikanów, popularnie nazywanych w Hiszpanii czerwonymi. Nowe socjalistyczne władze usunęły ostatnie pomniki gen. Franco. Wielokrotnie podkreślały też, że wojna domowa nie była tragicznym, głębokim podziałem narodu, lecz konfliktem pomiędzy „dobrymi” republikanami a „złymi” frankistami. W tak uproszczonej wizji przeszłości hiszpańska lewica współczesna przechodzi do porządku nad ewidentnymi zbrodniami swej poprzedniczki, np. nad eksterminacją księży.

W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” hiszpański historyk Pio Moa podkreślał, że Zapatero dokonuje symbolicznej manipulacji także na własnej biografii. Publicznie bowiem mówi tylko o jednym swym dziadku – ofierze frankistowskich represji. Nie wspomina zaś o tym, że drugi z jego przodków walczył po stronie narodowców. Przypadek Zapatero nie jest odosobniony – wielu socjalistów ukrywa wstydliwy dla siebie fakt, że mieli epizod popierania dawnego reżimu albo przynajmniej są dziećmi dobrze sytuowanych frankistowskich rodzin. Pod koniec dyktatury Franco partia socjalistyczna bowiem w praktyce nie istniała (w przeciwieństwie do otwarcie działającej, choć formalnie nielegalnej, partii komunistycznej).

W ostatnich tygodniach dogmat o szlachetności hiszpańskiej lewicy sprzed 70 lat znalazł swe odzwierciedlenie także w polskim kontekście. Izba wyższa hiszpańskiego parlamentu – Senat – pracuje nad uchwałą protestującą przeciwko rzekomym prześladowaniom republikańskich weteranów hiszpańskiej wojny domowej w naszym kraju. Dowodzi to, do jakiego stopnia można doprowadzić manipulację historią. Hiszpanie bowiem nie przyjmują do wiadomości, że polska tzw. ustawa deubekizacyjna może dotknąć wyłącznie tych spośród dawnych żołnierzy Brygad Międzynarodowych, którzy po wojnie służyli w aparacie bezpieczeństwa totalitarnego państwa.

Temat zastępczy czy świadomy projekt?

Taka radykalna postawa Zapatero wobec przeszłości burzy też konsens, który stanowił fundament budowy demokratycznej Hiszpanii po zakończeniu dyktatury frankistowskiej. Ówczesne hiszpańskie elity polityczne uzgodniły, że spory historyczne nie stanowią podstawy budowy przyszłości kraju, że ta budowa jest możliwa bez określania racji z drugiej połowy lat trzydziestych.

Założycielski kompromis między prawicą i lewicą mógł dotyczyć zagadnień politycznych, ale nie kwestii kulturowych, można powiedzieć „przedpolitycznych”. Wkulturze i edukacji dominacja lewicy trwa nieprzerwanie jeszcze od ostatnich lat dyktatury frankistowskiej, która starała się w ten sposób uwiarygodnić. Państwowe uniwersytety od lat 80. opanowane są przez profesurę socjalistyczną. Symbolicznym znakiem tej dominacji lewicy stał się także fakt, że nawet w rządzie Partii Ludowej kulturą zajmowali się nie narodowi katolicy, lecz liberałowie, często weterani trockizmu, których wyróżniał jedynie konflikt z obecnym kierownictwem PSOE.

Kościół znalazł się w głębokiej izolacji, a jego stanowisko przestało być słyszalne w hiszpańskich sporach publicznych. W ostatnich latach katolicy z niemałym trudem starają się uzyskać dostęp np. do mediów i świadomości społecznej. Nie mają też żadnego ugrupowania politycznego, które byłoby skłonne wesprzeć katolicki punkt widzenia w sporach publicznych. W tym kontekście staje się zrozumiałe, że Zapatero w parlamencie spierał się z centroprawicową opozycją nie o to, czy związki homoseksualne mogą mieć przywileje równoprawne z małżeństwami, lecz jedynie o dopuszczalność adopcji dla nich.

Wybór tematyki społeczno-obyczajowej jako pola politycznej ekspansji hiszpańskich socjalistów bywa rozmaicie tłumaczony. Początkowo próbowano wyjaśnić to, że stanowi ona klasyczny temat zastępczy, że Zapatero nie ma w innych sferach wiele do powiedzenia, że został zaskoczony przejęciem władzy.

Wydaje się jednak, iż istnieją jeszcze dodatkowe czynniki. Tak, jak w przypadku Iraku Zapatero mógł odwołać się do zakorzenionego antyamerykanizmu Hiszpanów, tak w przypadku swej „obyczajowej rewolucji” mógł liczyć na tradycyjny dla hiszpańskiej lewicy agresywny antyklerykalizm. Wydaje się, że realizuje świadomie pewien projekt ideologiczny, właściwy dla współczesnej formy laicyzacji. Kluczowa przy tym jest kategoria jakości życia; przy jej pomocy odbiera się życiu ludzkiemu obiektywną wartość, a uzależnienia się ją od możliwości samorealizacji. Niektóre z elementów tej polityki – nieśmiało sygnalizowane jeszcze w 2004 r. – zostały nieco schowane, np. Zapatero nie eksponuje na razie projektu wprowadzenia eutanazji.

A niech się odłączą

Krytycy Zapatero wskazują także na inne elementy jego polityki. Chodzi im o nowe podejście do państwa z regionami dążącymi do usamodzielnienia się – przede wszystkim Katalonią i Krajem Basków. Znakomicie układają się stosunki Zapatero z katalońską lewicą niepodległościową – ERC. Promuje ona nowy statut regionalny, który w praktyce może naruszyć integralność terytorialną Hiszpanii.

Elementem tej polityki jest także próba doprowadzenia do trwałego rozejmu z ETA, lewicową baskijską organizacją terrorystyczną, działającą od 1959 r.

Zapatero zdecydował się na daleko idące ustępstwa wobec środowisk popierających ETA. Dopuścił je do legalnej działalności politycznej tym razem pod nazwą Komunistycznej Partii Ziem Baskijskich, rozpoczął też wiosną 2006 r. negocjacje bez żadnych warunków wstępnych. Kolejne zamachy bombowe przerwały ten proces. Nie przeszkodziło to jednak np. wyjściu z więzienia członka ETA – De Juana Chaosa, 25-krotnego mordercy, który odsiedział dotychczas 18 z 3000 lat, na które został skazany. W każdej chwili jest możliwe wznowienie negocjacji. Zapatero zdaje bowiem sobie sprawę, że jeśli doprowadzi do trwałego pokoju w Kraju Basków, zapewni mu to z pewnością kolejną kadencję na stanowisku szefa rządu.

Poparcie niewielkich partii lewicy nacjonalistycznej, obok komunistów, zapewnia Zapatero trwałą przewagę nad Partią Ludową, która nie jest w stanie znaleźć sobie podobnie znaczących sojuszników.

Krytycy zwracają uwagę, że rozmowy z ETA nie dają się pogodzić z jednoznacznym odrzuceniem terroryzmu, jako metody walki politycznej i są niesprawiedliwe wobec ofiar. Ewentualne zmiany kompromisowej konstytucji z 1978 roku i przyjęcie statutów autonomicznych, które poszerzą niezależność regionów, może ich zdaniem prowadzić do całkowitego uniezależnienia się tych części kraju od Madrytu. Oznaczałoby to zmianę podstaw hiszpańskiego życia politycznego. Miałoby też swoją wagę dla innych państw europejskich, ponieważ byłaby to precedensowa zmiana granic na naszym kontynencie.

Prawa człowieka nie dla Kuby

Kolejnym kontrowersyjnym aspektem polityki Zapatero jest polityka zagraniczna. Wielokrotnie solidaryzował się na arenie międzynarodowej z takimi przywódcami, jak wenezuelski prezydent Hugo Chavez oraz kubański wódz rewolucji Fidel Castro. Zapatero nie stronił też od kontaktów z Iranem, gdy budował swój projekt sojuszu cywilizacji, w założeniu pomyślany jako alternatywa dla amerykańskiego programu wojny z terroryzmem.

Kontakty z Castro cechuje olbrzymia doza hipokryzji. Zapatero, kreujący się na zdeterminowanego obrońcę praw człowieka, wyczulony np. na najlżejsze przejawy homofobii, nie zwraca żadnej uwagi na łamanie praw człowieka na Kubie i los kubańskich dysydentów. W tym wypadku wyraźnie bardziej liczy się dlań akcentowanie antyamerykanizmu oraz promowanie hiszpańskich inwestycji na Kubie.

Hipokryzję obecny szef hiszpańskiego rządu zademonstrował nie tylko w dyplomacji. Może w najbardziej dosadny sposób uwidoczniła się ona w czerwcu 2005 roku, gdy ulicami Madrytu przeszła ponadmilionowa demonstracja katolików w obronie rodziny zagrożonej przez wspomniane już zmiany kodeksu cywilnego. Rząd, który w swych deklaracjach tak bardzo przejmuje się demokracją, prawami człowieka i prawami mniejszości, całkowicie ją zlekceważył. Premier ten masowy wyraz troski o los hiszpańskiego państwa uznał za niebyły, choć werbalnie bardzo zależy mu na zaufaniu Hiszpanów do państwa i na ich partycypacji w życiu publicznym.

Część obserwatorów uważa Zapatero za polityka infantylnego, część za makiawelicznego gracza. Jakkolwiek by było, postać Zapatero wpisuje się idealnie we wszystkie obsesje współczesnej ideologii tzw. poprawności politycznej, ze wszystkimi jej absurdalnymi formami. W Polsce jedynie jako absurd można traktować pomysł obdarzenia niektórymi prawami – dotychczas zarezerwowanymi przez człowieka, małp człekokształtnych. Niestety, znaczna część Hiszpanów tego absurdu nie dostrzega, nie dostrzega również hipokryzji szefa swego rządu. Dzięki temu Zapatero z powodzeniem może myśleć o utrzymaniu się przy władzy znacznie dłużej. Jego sukcesy mogą być traktowane jako coraz bardziej atrakcyjny wzorzec dla całej europejskiej lewicy, także tej działającej w naszym kraju.
Paweł Skibiński
Autor jest historykiem, pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Jest autorem książki „Państwo generała Franco

Prawo do samoobrony

Źródło: Rzeczpospolita: Święte prawo do samoobrony
21.04.2007

Nawet sprzedaż pluszowych miśków podlega w Stanach Zjednoczonych surowszym restrykcjom niż zakup najbardziej niebezpiecznej broni. Mimo masakry w Blacksburgu nic się w tym względzie nie zmieni, bo dla Amerykanów nie ma wolności bez prawa do posiadania broni

W takich momentach człowiek mówi to, co naprawdę czuje. Parę godzin przed naszym spotkaniem Alec Calhoun, dwudziestoletni student Politechniki w Blacksburgu, ledwo uniknął śmierci. Skoczył z drugiego piętra budynku Wydziału Techniki Inżynieryjnej i był ostatnim, któremu się udało umknąć przed strzałami oszalałego koreańskiego studenta. Gdy pytam, czy po tym, co przeżył, nie stał się przeciwnikiem swobodnej sprzedaży broni w Ameryce, Alec nie ma jednak żadnych wątpliwości. – Mamy długą tradycję posiadania przez obywateli broni palnej. To definiuje naszą tożsamość. A tragedie zdarzałyby się, nawet gdyby obowiązywał zakaz. Nie można w imię bezpieczeństwa ograniczać wolności – mówi spokojnym głosem.

Uczciwy musi się bronić

Tego wieczoru w pogrążonym w żalu kampusie Politechniki nie usłyszę ani jednej innej opinii. Sarah Walker, wolontariuszka, która niedawno skończyła opatrywać rannych, powoli popija z dużego kubka gorącą herbatę. Próbuje odzyskać nieco równowagi po tragicznych doświadczeniach dnia. Ale gdy przychodzi do pytań o prawo do posiadania broni, przyjmuje ten sam ton, co Alec. – Mieszkam w sąsiednim hrabstwie. To wiejska okolica, bezludzie. Gdy byłam mała, czułam się spokojnie, wiedząc, że tata ma w szufladzie pistolet. Szczególnie, kiedy w telewizji mówiono o jakimś przestępcy, który krąży po okolicy. Ten, kto jest zły, i tak zawsze zdobędzie broń. A ci, którzy są uczciwi, muszą się jakoś bronić – tłumaczy. W lokalnym pubie, gdzie mieszkańcy zwykle sennego Blacksburga przy piwie lubią spędzać wieczór, na oko 50-letnia kobieta, która przedstawia się jako Susan, przyznaje, że w domu ma dwa pistolety. Tak na wszelki wypadek, gdyby ktoś przyszedł po jej własność. I nie pozwoli, aby ktokolwiek tę broń jej odebrał.

Psychologowie przyznają, że Cho był podręcznikowym przykładem człowieka, który nigdy nie powinienmieć kontaktu z pistoletem. Od kiedy zaczął studia w Blacksburgu, wielokrotnie zdradzał objawy braku równowagi psychicznej. Zawsze samotny, zamknięty, nie odpowiadał nawet na powitania kolegów. Zdarzało mu się za to molestować koleżanki, za co trafił nawet na dwie doby do miejscowego komisariatu. Wiadomo, że brał leki antydepresyjne. Lucinda Roy, do niedawna dziekan anglistyki, którą studiował późniejszy zabójca, była tak zaszokowana agresją zawartą w jego wypracowaniach, że poleciła jednej z nauczycielek podjąć z nim indywidualne zajęcia. Koledzy Koreańczyka z roku, a także ci, którzy z nim dzielili pokój w akademiku, przyznają, że nieraz się zastanawiali, czy to szaleństwo nie skończy się masakrą na uczelni.

Taki schludny klient

Jednak mimo tych sygnałów, gdy 9 lutego Cho poszedł do znajdującego się naprzeciwko uczelni lombardu, aby kupić półautomatyczny pistolet Walther P22, który w ciągu paru sekund jest w stanie wypluć z siebie 10 naboi bez przeładowania, sprzedawca poprosił go jedynie o dwa dowody tożsamości ze zdjęciem i sprawdził w bazie komputerowej, czy nie był karany. Ta sama sytuacja powtórzyła się 16 marca w specjalistycznym sklepie z bronią w sąsiednim miasteczku Roanoke. Z tą tylko różnicą, że broń, którą wybrał Cho, była jeszcze groźniejsza. Pistolet Glock 19 służył już do zabicia 12 uczniów i nauczycielki w szkole Colombine przed ośmiu laty i jest zdaniem znawców „seksowny, poręczny, miły w dotyku i łatwy do ukrycia”. Wprawny użytkownik jest w stanie załadować go w ciągu paru sekund i właściwie nawet większa grupa potencjalnych ofiar nie ma żadnej szansy na unieszkodliwienie napastnika.

Sprzedawca w Raonoke, nagabywany przez dziennikarzy największych stacji telewizyjnych, próbując się usprawiedliwiać, wspominał, że Cho „wyglądał bardzo schludnie, spokojnie, nieszkodliwie” i „nie było żadnych powodów, aby mu odmówić”. Takie tłumaczenie nie było jednak konieczne: transakcja była legalna. W Wirginii zasady sprzedaży broni należą do najbardziej liberalnych w Stanach Zjednoczonych. To już południe Ameryki, kraina, gdzie dla ludzi nieufnych wobec władzy niezależność jest najważniejsza. Dlatego choć broń może tu kupić tylko osoba pełnoletnia, prawo do jej noszenia i używania ma także nastolatek.

Wśród nielicznych ograniczeń jest zakaz zakupu broni w mniejszym odstępie niż miesiąc, ale tylko po ty, aby uniknąć hurtowego handlu poza legalnym obiegiem. Broni nie wolno też wnosić na teren obiektów publicznych, takich jak uczelnie, ale to już przepis, który próbuje obalić potężna National Rifle Assiociation. – Gdyby tego dnia ktoś z wykładowców czy studentów miał przy sobie broń, być może zginęłoby o 10, 20 czy 30 osób mniej. Studenci nie padaliby zabijani jak kaczki. Mogliby sami zastrzelić szaleńca – tłumaczy asystentka na uczelni Dana Thompson.
Przeciw sąsiadowi

Poważni badacze już od dawna udowodnili, że to nieprawda. W żadnym kraju zachodnim nie ma tak wiele broni jak w Ameryce, ale jednocześnie żaden też nie jest tak niebezpieczny. Dokładnych danych nie ma, bo próby ustanowienia przez prezydenta Clintona ogólnokrajowego spisu posiadaczy broni spełzły na niczym, gdy NRA rozpoczęła kampanię przeciwko „łamaniu wolności obywatelskich”.

Nawet po 11 września nie wprowadzono obowiązku rejestracji produkcji broni, jej sprzedaży i użytkowania. Jedynie z sondaży wiadomo, że co druga amerykańska rodzina ma w domu przynajmniej jeden pistolet. Łącznie Amerykanie posiadają od 150 do 200 milionów strzelb, pistoletów, karabinów maszynowych.

Z tej broni co roku ginie około 30 tysięcy osób. Młody człowiek ma w Stanach Zjednoczonych dwanaście razy większą szansę paść ofiarą zabójstwa niż mieszkaniec 25 innych rozwiniętych krajów zachodnich. Najwięcej zabójstw dokonują czarnoskórzy mężczyźni, a zaraz potem Latynosi. W takich metropoliach jak Chicago w grupie Murzynów poniżej 30 lat nie ma częstszej przyczyny zgonów niż postrzał z broni palnej.

Z powodu swobody handlu bronią przynajmniej w takim samym stopniu cierpią biali bogaci Amerykanie. Dzieje się tak dlatego, bo częściej niż do morderstw (prawie 11 tysięcy w minionym roku) pistolety i karabiny służą do popełnienia samobójstwa (16,5 tysiąca). Ofiarami przechowywanej w domowych szufladach broni padają także dzieci. W zeszłym roku z powodu nieuważnego obchodzenia się z nią śmierć poniosło ponad tysiąc osób.

Wbrew temu, co sądzą mieszkańcy Blacksburga, statystycznie rzecz ujmując, ich pistolety mają czterokrotnie większą szansę zostać użyte do dokonania rodzinnych czy sąsiedzkich porachunków niż do obrony przed intruzem. Aż jedenaście razy jest też większe prawdopodobieństwo, że posłużą do popełnienia samobójstwa. Jeśli wziąć pod uwagę koszty leczenia rannych, renty dla wdów, nakłady na więzienia i dodatkowe jednostki policji, koszty rozpowszechnienia na wielką skalę broni w amerykańskim społeczeństwie przekraczają 20 miliardów dolarów rocznie.

Kandydaci na strzelnicy

Michael Beard, założyciel i prezes największego stowarzyszenia przeciwników swobodnego użycia broni Coalition to Stop Gun Violence, zrozumiał to bardzo wcześnie. Gdy miał dziewięć lat, jego najlepszy kolega ze szkolnej i kościelnej ławki w wiosce w Ohio zabił się w trakcie zabawy pistoletem ojca. Tragedie spowodowane bronią palną już Bearda nie opuszczały. Najgorzej było w latach 60. Pracował dla senatora Johna F. Kennedy’ego, który niedługo po zdobyciu prezydentury padł ofiarą zamachowca w Dallas. Był współpracownikiem Martina Luthera Kinga, zabitego w kwietniu 1968 roku w motelu pod Memphis. Zaangażował się w kampanię wyborczą Roberta Kennedy’ego, który parę tygodni później padł ofiarą zabójcy.

– Od przeszło 50 lat walczę o zaostrzenie prawa do posiadania broni.Ale przez ten czas przepisy właściwie niewiele się zmieniły. Jeśli dziś zabójstw jest mniej, to tylko dlatego, że amerykańskie społeczeństwo staje się coraz bardziej zurbanizowane, a to na wsi było zawsze najwięcej broni – mówi „Rz”. Dziś Beard nie ma już złudzeń. I choć Amerykanie przeżywają w tym tygodniu szok z powodu tragedii w Blacksburgu, CSGV nawet nie myśli podjąć kampanii na rzecz wprowadzenia restrykcji na wzór Europy: zdaniem prezesa organizacji nie ma na to szans.

I rzeczywiście, żaden z głównych kandydatów biorących udział w kampanii do wyborów prezydenckich 2008 nie odważył się powiązać strzelaniny ze swobodą sprzedaży broni. – Ta tragedia nie może służyć do podważenia drugiej poprawki do konstytucji – oświadczył John McCain, nawiązując do ustawy sprzed dwustu lat gwarantującej każdemu prawo do samoobrony.

Rudy Giuliani, faworyt republikanów, który jako burmistrz Nowego Jorku wsławił się przywróceniem bezpieczeństwa w metropolii i wprowadzeniem najsurowszych zasad posiadania broni w Ameryce, teraz też zmienił poglądy. Jego zdaniem reguły sprzedaży karabinów i pistoletów powinny odpowiadać „lokalnym zwyczajom”. Czytaj: pozostać równie liberalne jak dotychczas. Nawet Mitt Romney, któremu mormońska religia nakazuje wyrzeczenie się przemocy, na wszelki wypadek zapisał się rok temu do NRA.

Nie inaczej jest wśród demokratów. Hillary Clinton, której mąż najwięcej zrobił dla ograniczenia handlu bronią spośród współczesnych prezydentów USA, w ostatnich dniach ani słowem nie wspomniała o konieczności zmiany obecnych przepisów. Podobnie jak jej główny konkurent do demokratycznej nominacji Barack Obama.

Żaden z głównych pretendentów do Białego Domu nie zapomniał przykrych doświadczeń Ala Gore’a. W 2000 roku przegrał on wybory w takich konserwatywnych stanach jak Arkansas, bo NRA przekonała głosujących, że „chce im odebrać broń”.

Nie inaczej na tragedię w Blacksburgu zareagowali demokraci w Kongresie. – Nie będziemy się spieszyli z żadnymi zmianami – zapowiedział Harry Reid, przywódca klubu w Senacie. Jego partii z trudem udało się jesienią minionego roku odzyskać większość w Kongresie, bo republikanie stracili swoich deputowanych w kilku konserwatywnych stanach jak Indiana. Tam jednak kandydat przeciwny swobodzie posiadania broni nie ma szans na zwycięstwo.

Lobby colta

Utrzymanie obecnych przepisów oznacza jednak de facto jeszcze większe zagrożenie dla publicznego bezpieczeństwa. Tak się dzieje przynajmniej z dwóch powodów. Pierwszym jest okresowy charakter wielu amerykańskich ustaw. Jeśli nie zostaną odnowione, po pewnym czasie ich działanie wygasa. Tak się stało z przyjętą za czasów Billa Clintona ustawą o zakazie sprzedaży bez specjalnego pozwolenia broni szturmowej, czyli takiej, która pozwala na wystrzelenie jednorazowo całej serii pocisków. Od końca 2004 roku swobodny zakup broni półautomatycznej znów jest więc możliwy. To dzięki temu Cho mógł kupić pistolety, z których w ciągu paru minut zabił kilkadziesiąt osób.

Innym powodem jest stały postęp w produkcji broni. Na amerykańskim rynku są już niezwykle skuteczne najnowsze wersje karabinów maszynowych, które niosą śmierć o wiele szybciej niż AK-47.

Organizacjom, takim jak Michaela Bearda, nie udaje się przekonać Amerykanów do powstrzymania tej tendencji, bo w USA prawo do posiadania broni jest uważane za najważniejszy atrybut wolności. Stany Zjednoczone uzyskały niepodległość od Wielkiej Brytanii w wyniku partyzanckiej wojny uzbrojonych obywateli. Przez dziesięciolecia w zachodniej części kraju to także sami obywatele, uzbrojeni w colty, wymierzali sprawiedliwość. Posiadanie broni stało się nieodłączną cechą skrajnie indywidualistycznego społeczeństwa, w którym ludzi łączy o wiele mniej niż w starych narodach Europy.

NRA ma status jednej z najbardziej wpływowych organizacji lobbystycznych w USA, na równi np. z główną instytucją lobby żydowskiego AIPAC. Przeszło 4 milionów członków z największym zaangażowaniem tropi wszelkie ograniczenia w prawie do swobodnego posiadania broni. Tylko w ostatnich latach za jej sprawą policja musiała oddać pistolety i karabiny gangom Nowego Orleanu, które opanowały zdewastowane huraganem Katrina miasto. NRA skutecznie dąży też do zniesienia zakazu noszenia pistoletów w San Francisco, mimo że większość mieszkańców miasta chce utrzymania takiego prawa. Potężna organizacja na swoją prezes wybrała cztery lata temu kobietę. Sandra Froman ma za zadanie przekonać Amerykanki, że noszenie broni służy także i ich bezpieczeństwu. Większość pań w Stanach Zjednoczonych na razie ma jeszcze co do tego pewne wątpliwości.
Jędrzej Bielecki z Blacksburga

Prawa człowieka – kłopot także lewicy

Źródło: Rzeczpospolita: Prawa człowieka – kłopot także lewicy
23.04.2007

Wszelka walka w obronie któregokolwiek z praw człowieka jest obarczona swoistym grzechem pierworodnym, jeśli ignorowane jest prawo do praw – prawo do życia. To kwestia logiki: na jakiej podstawie broni się wszelkich innych praw, gdy istnieje przyzwolenie na łamanie samego prawa człowieka do istnienia? – pyta filozof i teolog ojciec Maciej Zięba.

Ciekawym, acz nader typowym przykładem samozadowolenia lewicy jest artykuł Wandy Nowickiej „Prawa człowieka – kłopot dla prawicy” („Rz” 17.04. 2007). Zaczyna się od ideologicznej, niezgodnej z prawdą, genezy praw człowieka. Nie oskarżam jednak autorki o kłamstwo. Ludzie lewicy (a i sporo z prawicy) naprawdę wierzą, że idea praw człowieka poczęła się w oświeceniu i była przeciwstawieniem się Kościołowi i chrześcijaństwu.

W tekście mamy spowiedź z grzechów cudzych, czyli z win prawicy, oskarżanej – w jakiejś mierze słusznie – o „selektywne podejście” bądź o „swobodną interpretację” idei praw człowieka. Bądź też całkowicie niesłusznie, przykładem może być uznanie konstatacji Rafała Ziemkiewicza – że obronę praw człowieka sprowadza się do absurdu, kiedy milczy się wobec bezkarnego łamania najbardziej podstawowych praw człowieka, a podnosi medialną wrzawę w imię obrony skrajnych ideologicznych poglądów – za przejaw totalnej negacji praw człowieka.

Pismo Święte radzi w takiej sytuacji, by najpierw wyjąć belkę ze swego oka. Ja również, gdy obserwuję, jak lewicowi obrońcy praw człowieka ignorują torturowanie i mordowanie setek tysięcy ludzi za ich narodowość czy religijne przekonania, uważam, że jest to postawa pełna hipokryzji.Za hipokryzję uważam też nazwanie propagowania antykoncepcji i aborcji walką o prawa reprodukcyjne kobiety (semantycznie to sam zabieg jak nazywanie ongiś kolejnych sowieckich podbojów „walką o pokój”). Czy z tego wynika, że neguję prawa człowieka?

Prawo do praw

Z prawami człowieka kłopot ma zarówno lewica, jak i prawica. Dla lewicy istnieje na przykład problem określenia ich zakresu. Jak bronić uniwersalności praw człowieka, jeżeli – co twierdzi Nowicka – są one produktem kultury europejskiego (i ewentualnie amerykańskiego) oświecenia.

Teza, że mają one charakter uniwersalny, bo wymyślił je Locke albo Wolter, w dzisiejszej Arabii Saudyjskiej, Chinach lub Sudanie nie brzmi zbyt przekonująco. Tu chrześcijanin (dla lewicy – pomijając nieliczne wyjątki – oznacza to prawicę) ma łatwiejsze zadanie: wszyscy ludzie zostali stworzeni przez Boga i za każdego umarł Chrystus – dlatego torturowanie Chińczyków, Koreańczyków, Ukraińców i Niemców, niezależnie od kultury i tradycji, jest tak samo nieludzkie i łamie podstawowe, uniwersalne prawa człowieka. Podobnie jest z hierarchią praw. Pewnej „selektywności” i „swobodnej interpretacji” (określenia Nowickiej) nie uniknie nie tylko prawica i Kościół, ale także i lewica. Dlatego odróżniamy prawa człowieka pierwszej, drugiej i trzeciej generacji. Wszelka walka w obronie któregokolwiek z nich jest jednak obarczona swoistym grzechem pierworodnym, jeśli ignorowane jest prawo do praw – prawo do życia.

To kwestia logiki: na jakiej podstawie broni się wszelkich innych praw, gdy istnieje przyzwolenie na łamanie samego prawa człowieka do istnienia? Prawo do życia jest prawem najbardziej podstawowym i warunkiem wszystkich innych uprawnień.

Inny kłopot z hierarchią praw to dostrzeżenie, że walka o refundację środków antykoncepcyjnych nieuchronnie wiedzie do kolizji z prawem do refundacji kosztów leczenia osób chorych na cukrzycę, serce czy na nowotwory. Łatwo jest zwalać winę na „neoliberałów” i ich brak wrażliwości na „ekonomiczne prawa człowieka”, ale ten sam grzech popełniają ludzie lewicy. Również i oni bowiem nie dysponują nieograniczonymi zasobami wszystkich dóbr.

Tak więc kłopoty z prawami człowieka mamy wszyscy. Idzie więc o to, aby w naszym realnym świecie jak najwięcej ludzi jak najszybciej mogło się nimi cieszyć – poczynając od praw najbardziej podstawowych. Taki cel mógłby połączyć wielu ludzi, zarówno ludzi prawicy, jak i lewicy.

Między Arystotelesem a Chrystusem

To nie Locke (pamiętajmy przy tym, że z jego postulatu powszechnej tolerancji wyłączeni byli katolicy) ani Wolter (z jego wrednym antysemityzmem), ani też rewolucja francuska (której przywódcy początkowo uznali również kobiety za podmiot Deklaracji praw człowieka i obywatela, ale szybko odrzucili ten zgubny pogląd) stworzyła prawa człowieka. Może trudno w to uwierzyć, ale stworzyło je chrześcijaństwo.

Oczywiście, trwało to długo. Chrześcijanie byli ludźmi swojej epoki. Wraz z innymi uczyli się od Arystotelesa i innych wybitnych mężów, że ludzie ze swej natury są nierówni, a empiria – z boskim cezarem i niewolnikami – codziennie im to potwierdzała. Wraz z całą kulturą antyczną przyjmowali, że żona i dzieci są własnością męża, że tortury są sprawą naturalną, że fałsz w życiu społecznym trzeba tępić. Ale w uszach dźwięczały im słowa Chrystusa: każdy jest twoim bliźnim. Wierzyli, że każdy został stworzony na obraz boży i Chrystus umarł za wszystkich ludzi. Czytali Listy św. Pawła: „nie ma już żyda ani poganina…”.

I powoli przez wieki wzrastała pozycja kobiety. I zniesiono niewolnictwo. Ograniczano możliwości stosowania tortur czy okrucieństwo wojen. Wszystko to trwało przez wieki, ale spójrzmy na Azję, Afrykę, Ameryki doby średniowiecza – tylko w Europie dokonywały się takie procesy. Ich intelektualne odbicie odnajdziemy wraz z rozwojem życia uniwersyteckiego w XIII wieku w rozważaniach nad prawem naturalnym, a zwłaszcza nad jego częścią zwaną ius gentium.
W obronie Litwinów, chłopów, Indian

Dojrzałą formę przyjmą te rozważania, gdy cywilizacja chrześcijańska zetknie się z innymi kulturami. Będzie to między innymi casus Litwy.

Krzyżacy uważający, iż Litwini jako poganie nie są podmiotem praw, rabowali ich majątki i traktowali okrutnie. Sprzeciwiał się temu rektor Akademii Krakowskiej Paweł Włodkowic głoszący na soborze w Konstancji (1415), iż „jest czymś bezbożnym i niedorzecznym twierdzić, że niewierni są niezdolni do posiadania jakiegoś prawodawstwa, czci, władzy lub włości”. Profesorowie tejże Akademii bronili chłopów przed uciskiem ze strony władzy królewskiej, argumentując Kazimierzowi Jagiellończykowi, że wszyscy ludzie są równi. Inny z rektorów, Wawrzyniec z Raciborza, wyjaśniał w swych pismach, że „ustrój polityczny to władanie ludźmi wolnymi i równymi z natury, przy pomocy tego samego prawa i tej samej miary”.

Takie poglądy nabrały jeszcze bardziej dojrzałego i uniwersalnego wyrazu w pracach, założonej przez dominikanina Francesco de Vittorię, XVI-wiecznej szkoły w Salamance. Jej działalność podyktowana była, podobnie jak u nas było z Litwinami, walką o uznanie praw Indian. I nie były to tylko akademickie rozważania. Wielka część Kościoła (zwłaszcza dominikanie i jezuici) zaangażowała się w obronę praw tubylców.

To wtedy rodziła się doktryna i praktyka praw człowieka. I wtedy, tak jak dziś, prawa te były często łamane. I wtedy, tak jak dziś, wszyscy porządni ludzie, czy to z prawicy, czy z lewicy, powinni walczyć o ich przestrzeganie – poczynając od praw podstawowych.

O. Maciej Zięba
Autor (ur. 1954) jest teologiem i filozofem, wykładowcą licznych uczelni w Polsce i na świecie, założycielem Instytutu Tertio Millennio w Krakowie

Prawa człowieka – kłopot dla prawicy

Źródło: Rzeczpospolita: Prawa człowieka – kłopot dla prawicy
19.04.2007

(koniecznie przeczytaj komentarz)

Pełna realizacja praw człowieka w Polsce pod rządami prawicy coraz bardziej się oddala. Jednak międzynarodowy system praw człowieka, mimo iż narażony na krytykę, nadal trzyma się mocno. Osoby dyskryminowane coraz skuteczniej potrafią korzystać z ochrony, tak jak to ostatnio udało się Alicji Tysiąc – pisze działaczka feministyczna Wanda Nowicka

Środowiska prawicowe mają bardzo niejednoznaczny stosunek do praw człowieka – od skrajnie krytycznego do względnie akceptującego, choć najczęściej nie bez zastrzeżeń. O ile bowiem prawica uznaje polityczne prawa człowieka, o tyle ma duży dystans do praw społecznych i ekonomicznych. Bardzo kłopotliwe są też dla prawicy prawa pewnych grup społecznych, m.in. kobiet, dzieci czy gejów. Grupy te domagają się praw, które im się zdaniem wielu ludzi prawicy nie należą, jak np. prawo do publicznego demonstrowania swojej orientacji seksualnej. Niemniej jednak w ostatnich latach prawica nauczyła się wykorzystywać prawa człowieka, m.in. do walki przeciw legalnej aborcji, rozciągając prawa człowieka na życie poczęte.

Prawa tak – ale które?

Oświeceniowa geneza praw człowieka, której istotą jest uznanie, że człowiek – z natury wolny i równy – jest zarówno źródłem praw, jak i ich podmiotem, zburzyła koncepcję porządku społecznego legitymizującego nierówności między ludźmi, usankcjonowanego przez religię i Kościół. Już sam oświeceniowy, a więc przede wszystkim świecki, charakter praw człowieka sprawia prawicy pewien kłopot, dla której nadrzędny jest boski, tj. hierarchiczny porządek świata.

Dopóki jednak w Polsce prawa człowieka były rozumiane powszechnie jako prawa polityczne i obywatelskie, tj. te prawa, które najczęściej były łamane w okresie rządów totalitarnych, obrona praw człowieka była jednym z głównych haseł walki z komuną.

Problem zaczął się w III Rzeczypospolitej, wtedy gdy środowiska skrajnej prawicy przy ogromnym zaangażowaniu Kościoła podjęły walkę z legalną aborcją, mimo że w oczywisty sposób stało to w sprzeczności z prawem kobiet do samostanowienia, i doprowadziły do zakazu aborcji. Z tego też powodu w latach 90. opinia publiczna stała się bardziej świadoma tego, że do katalogu praw człowieka należą m.in. prawa reprodukcyjne, czyli prawa par i jednostek do swobodnego decydowania o wszystkich sprawach związanych z płodnością. Postawiło to polityków prawicy w trudnej sytuacji, ponieważ stale muszą się tłumaczyć na forach międzynarodowych z naruszeń praw kobiet. Pamiętam też doskonale zakłopotanie Zbigniewa Romaszewskiego, sztandarowego obrońcy praw człowieka z okresu walki z komuną, gdy podczas Konferencji Praw Człowieka, którą zorganizował jako senator RP w 1998 r., mówiłam o łamaniu praw reprodukcyjnych kobiet w Polsce. Z jednej strony trudno mu było podważać przyjęte przez ONZ standardy praw człowieka. Z drugiej strony widać było, że dla niego i innych ludzi prawicy prawa reprodukcyjne nie mieszczą się w uznanym przez nich zestawie praw człowieka.

Prawa gorsze i lepsze

W rzeczywistości prawicy trudno zaakceptować prawa człowieka w całości, jako pewien zestaw wartości, który przysługuje wszystkim ludziom, bez względu choćby na płeć czy orientację seksualną. Środowiska prawicowe nie mogą pogodzić się z faktem, że coraz to liczniejsze grupy, do niedawna milczące, obecnie coraz bardziej świadome, domagają się swoich praw. I tu wcale nie chodzi o jakieś nowe prawa, tylko o konsekwentne zastosowanie podstawowych zasad – wolności i równości – w obszarach do tej pory nietkniętych, zgodnie ze starą zasadą, tyle masz praw, ile sobie wywalczysz.

W podejściu różnych odłamów prawicy do praw człowieka można zaobserwować przynajmniej trzy postawy.

Postawa selektywna, polegająca na tym, że z katalogu praw człowieka wybiera się pewne prawa, głównie polityczne, pomijając inne bądź uznając je za prawa gorsze czy drugiej kategorii, a w najlepszym wypadku za trudne do zrealizowania. Do kategorii „gorszych praw” należą prawa społeczne i ekonomiczne uznające, że państwo ma obowiązek zapewnienia pewnych świadczeń socjalnych na rzecz jednostek czy grup społecznych. Krytyczna postawa jest charakterystyczna dla prawicy neoliberalnej, która uważa prawa społeczne i ekonomiczne za wymysł lewicy.

Niemal totalną negację praw człowieka zaprezentował Rafał Ziemkiewicz w tekście pod znamiennym tytułem: „Prawa człowieka – broń przeciwko ludziom” („Rz” 7 – 9.04.2007). Pisząc o prawach człowieka, Ziemkiewicz wręcz twierdzi, że zostały „doprowadzone do absurdu i skompromitowane”. A głównym zarzutem publicysty jest to, że obrońcy praw człowieka zajmują się nie tym, czym powinni. „Tortury, rozstrzeliwanie, masowe groby w krajach kolorowych okazują się daleko mniej istotne od „praw kobiet”, „praw homoseksualistów” i „praw socjalnych”” – ubolewa Ziemkiewicz i nie może zaakceptować faktu, że jakieś grupy, którym on odmawia praw, mogą o swoje prawa walczyć, i to w imię praw człowieka.

Postawa swobodnej interpretacji jest charakterystyczna dla Kościoła i tych środowisk prawicowych, które dostrzegły pożytki, jakie wynikają z koncepcji praw człowieka w batalii o ochronę życia od momentu poczęcia. Mimo iż wszystkie międzynarodowe dokumenty traktują wyłącznie o ludziach już urodzonych, Kościół i politycy prawicy odnoszą prawa człowieka, w tym prawo do życia, a ostatnio również inne prawa, tj. prawo do zdrowia, prawo do godności, do bytu przed urodzeniem.

Takie podejście było widoczne w wystąpieniu sejmowym posła PiS Dariusza Kłeczka, który powiedział: „Wprowadzenie do konstytucji zapisów o ochronie prawnej dziecka będącego na najwcześniejszym etapie swego rozwoju jest potężnym krokiem naprzód w dziedzinie respektowania praw człowieka. Przyjmujemy bowiem, że podmiotem praw i wolności konstytucyjnych jest każdy człowiek, bez względu na jego wiek, stan zdrowia czy kondycję psychiczną i umysłową – tak jak dużo wcześniej ludzkość uznała, że wszyscy jesteśmy równi bez względu na kolor skóry, płeć, światopogląd czy wyznawaną religię. (…) W imieniu komisji apeluję? skończmy z dyskryminacją ludzi ze względu na wiek”.
Podmiot kolektywny

Rzecznik praw dziecka Ewa Sowińska, która wsławiła się akceptacją kar cielesnych, również swobodnie interpretuje prawa człowieka, kiedy mówi: „Klaps naprawdę nikomu krzywdy nie zrobi, a nauczy dyscypliny. Dzieci mają prawa, ale należy od nich wymagać także szacunku dla rodziców, dorosłych”. Sowińska uważa, że „choć prawa dzieci są ważne, nie należy zapominać o obowiązkach. Dzieci należy wychowywać zgodnie z ich prawami, ale stopniowo dokładać obowiązków”. Takie podejście do praw dziecka jest bardzo swobodną interpretacją, by nie powiedzieć nadużyciem koncepcji praw człowieka. Urząd ten, jak dotąd, nie miał szczęścia do rzeczników z prawdziwego zdarzenia, głównie ze względu na to, że powołanie urzędu w jego obecnym kształcie oraz obsadzanie go miało miejsce w czasach rządów prawicy, która wykorzystuje tę instytucję do narzucenia zideologizowanej wizji praw dziecka od momentu poczęcia.

Swobodna interpretacja praw człowieka, charakterystyczna dla prawicy fundamentalistycznej, czasem wręcz prowadzi do zaprzeczenia ich istocie. Choć głównym podmiotem praw człowieka jest jednostka, środowiskom skrajnym trudno zaakceptować jednostkę jako pierwotny podmiot praw. Dla nich pierwotnym podmiotem jest rodzina. Najlepiej takie podejście ilustruje odrzucony na szczęście w tym tygodniu przez komisję sejmową projekt karty praw polskich rodzin zgłoszony oczywiście przez LPR, w preambule którego zapisano: „Prawa ludzkie, chociaż ujęte jako prawa jednostki, posiadają podstawowy wymiar społeczny, wyrażający się w sposób zasadniczy i przyrodzony w rodzinie”. Uznanie rodziny jako kolektywnego podmiotu praw człowieka, nadrzędnego wobec jednostkowych praw członków rodziny, zwłaszcza kobiet i dzieci, nie tylko utrwala patriarchalną strukturę społeczną. W skrajnych przypadkach prowadzi do tolerowania przemocy domowej, której ofiarami padają kobiety i dzieci, no bo cóż takiego jeden klaps, którego nie wstydzą się nie tylko posłowie Tadeusz Cymański, Marek Jurek, ale nawet pani rzecznik praw dziecka.

Wanda Nowicka
Autorka jest działaczką ruchów kobiecych i praw człowieka, m.in. przewodniczącą Federacji na rzecz Kobiet i Planowania Rodziny

POLEMIKA: Prawa człowieka – kłopot także lewicy

Shoah (Holokaust) w oczach Izraelczyków

Źródło: Rzeczpospolita: Dla Izraelczyków Polska jest nie mniej winna niż Niemcy
13.04.2007

Rz: Przeanalizował pan relacje uczniów, którzy odwiedzili Polskę w ramach wycieczek do miejsc Zagłady. Co młodzi Izraelczycy sądzą o Polsce i Polakach?

Moshe Zimmermann: Niestety, ich stosunek do Polski jest skrajnie negatywny. Uważają Polskę za kraj, który jest największym żydowskim cmentarzem na świecie. Z tego powodu jest ona „ziemią nieczystą”. Co gorsza, terytorium, na którym podczas II wojny światowej Niemcy wymordowali kilka milionów Żydów, identyfikują z jego mieszkańcami i znajdującym się tu obecnie państwem. W ten sposób Polska i Polacy wyrastają w ich oczach na winnych tego, co się stało, nie mniej niż Niemcy.

Czy ten proces rozpoczął się po upadku komunizmu, gdy Izraelczycy zaczęli swobodnie podróżować do Polski?

Tendencja jest oczywiście starsza. Ale faktycznie, gdy zaczęły się wizyty – nawiasem mówiąc, nastąpiło to już kilka lat przed upadkiem sowieckiego imperium – zjawisko postrzegania Polaków jako „sprawców” znacznie się nasiliło. To paradoks, ale gdy Polska otworzyła granice przed żydowskimi gośćmi, zaczęli oni dostrzegać w niej wyłącznie miejsca, gdzie wydarzył się Holokaust, oraz skupiają się tylko na jednym aspekcie wspólnej historii – polskiej kolaboracji.

Wycieczki izraelskiej młodzieży od dłuższego czasu wzbudzają w Polsce kontrowersje…

Wiem o tym. Ostatnio polskie władze złożyły w tej sprawie wiele protestów. Spotkało się to z pozytywnym odzewem w Izraelu. Wielu ludzi odpowiedzialnych w naszym kraju za edukację doskonale zdaje sobie sprawę, że efekt tych wycieczek nie jest najlepszy.

Podstawowym problemem jest chyba ich fatalna organizacja?

Tak. Pewien czas temu w instrukcjach dla młodzieży odwiedzającej Polskę można było znaleźć choćby taki passus: „Wszędzie będziemy otoczeni przez Polaków. Będziemy nienawidzić ich z powodu udziału w zbrodniach”. Na szczęście podobne absurdy zostały z nich już usunięte. Ma pan jednak rację, wielu Izraelczyków również bardzo krytycznie zapatruje się na sposób, w jaki organizowane są wycieczki. Podstawowym problemem jest to, że zacierana jest różnica między tym, co podczas II wojny światowej zrobili Żydom Niemcy, a tym, co – inni Europejczycy. Na przykład każdej grupie młodzieży towarzyszy ocalały z Holokaustu, który ma im przekazać żywe świadectwo tego, co się stało. Tak się zaś składa, że ci ludzie są wyjątkowo niechętnie nastawieni do Polski i zrzucają na nią dużą część winy za wymordowanie Żydów. To wywiera wielki wpływ na uczniów, gdyż wszystko, co mówią im ocaleni, uważają za prawdę objawioną.

Skąd się bierze to negatywne nastawienie ocalałych?

Większość z nich wychowała się w Polsce, w atmosferze rosnącego konfliktu polsko-żydowskiego. Ich pamięć jest więc pamięcią nie tylko o Zagładzie, ale również o przedwojennym antysemityzmie niektórych Polaków. Należy jednak podkreślić, że nie wszyscy polscy Żydzi mają o Polsce tak negatywną opinię.

Młodym Izraelczykom przyjeżdżającym do Polski towarzyszą uzbrojeni strażnicy. Zabrania się im wychodzić pojedynczo z hotelu, ostrzega przed rzekomo szalejącymi na ulicach skinheadami. Czy to nie stwarza atmosfery zagrożenia, która przekłada się później na postrzeganie Polaków jako narodu antysemitów?

Gdy młodzież przygotowuje się do tych wycieczek, zagadnienie polskiego antysemityzmu wysuwane jest na pierwszy plan. Po przylocie do Polski oczekujewięc ona, że antysemityzm będzie się objawiał na każdym kroku. A ponieważ tak bardzo go szuka, to go znajduje. Często jednak po prostu źle interpretuje ludzkie zachowania i intencje. Ci młodzi ludzie nie mówią przecież słowa po Polsku. W jaki więc sposób mogą właściwie interpretować to, co Polacy do nich mówią? W jednej z relacji młody Izraelczyk napisał, że sam prowokował antysemickie zachowania. Poczucie siły w grupie, poczucie tego, że są dumnymi Izraelczykami otoczonymi przez wrogów, wywołuje w tych młodych ludziach bojowe nastroje.

A Polacy uważani są przez nich za tchórzy…

Pogląd ten faktycznie znalazł odzwierciedlenie w kilku relacjach. Ale jeżeli w dostarczonych im materiałach nie mawzmianki o powstaniu warszawskim, o wojnie polsko-niemieckiej 1939 roku, o walce Polaków na froncie zachodnim, za to dużo się mówi o kolaboracji i powstaniu w getcie, nie ma się co dziwić, że takie są efekty.

Dotykamy drażliwej sprawy, jaką jest polityka izraelskiego rządu. Niedawno polska ambasada w Tel Awiwie opracowała specjalną broszurę przeznaczoną dla młodych Izraelczyków jadących do Polski. Podkreślono w niej, że polsko-żydowska historia to nie tylko Holokaust, ale również kilkaset lat zgodnego współżycia. Niestety, izraelskie władze nie zgodziły się na jej dystrybucję, gdyż zamiast słowa „naziści” użyto słowa „Niemcy”…

Nie słyszałem o tej sprawie, ale Ministerstwo Edukacji ma rzeczywiście bardzo zdecydowany pogląd na temat tego, co powinno się dziać podczas wycieczek. Dotyczy to na przykład spotkań naszej młodzieży z młodymi Polakami, które nie cieszyły się specjalnym wsparciem naszych władz. To poważny błąd. Udało się co prawda uzyskać zgodę, żeby wycieczkom towarzyszył polski przewodnik. Jest on jednak na ogół marginalizowany przez izraelski personel. To ci ostatni decydują, co robią i czego dowiadują się młodzi ludzie. Jak już powiedziałem, wielu izraelskich nauczycieli sprzeciwia się takiej formie wycieczek. I nawet nie dlatego, że uważają, że nie ma sensu organizować antypolskich podróży do Polski, ale dlatego, że takie podróże nie mają żadnego pozytywnego efektu, jeżeli chodzi o wychowanie czy poszerzenie wiedzy historycznej młodych ludzi.

Dlaczego jednak tak usilnie forsowany jest neutralny narodowościowo termin „naziści”?

To sami Niemcy starają się używać tego słowa. Wskazywać, że to nie oni, ale bliżej nieokreśleni naziści dokonali zbrodni. Niemcy starają się pozbyć poczucia zbiorowej winy. O ile gotowi są ponosić odpowiedzialność za Holokaust, o tyle z udźwignięciem poczucia winy radzą sobie znacznie gorzej.

Ale dlaczego część Żydów wpisuje się w ten niemiecki scenariusz?

Na pewno wpływ na stosunek Żydów do Niemców ma to, że okazali oni skruchę i przeprosili za zbrodnie dokonane podczas II wojny światowej.

O termin „naziści” pytam dlatego, że jakiś czas temu w jednej z amerykańskich szkół średnich zapytano uczniów, kim byli owi „naziści”. Większość z nich bez wahania odpowiedziała, że Polakami.

Nie wierzę, żeby w Izraelu coś takiego było możliwe. Tak źle z nami jeszcze niejest. Problem polega na tym, że młodzi Izraelczycy uważają, że Polacy są w tym samym stopniu odpowiedzialni za Szoah co Niemcy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie uważa u nas, że to Polacy byli nazistami. Ale dla wielu ludzi, którzy nie mają większej wiedzy na temat historii Europy Środkowo-Wschodniej, mylące jest już samo to, że podczas II wojny światowej Auschwitz było w granicach Niemiec, a dziś znajduje się w Polsce.

Sam spotkałem się z opiniami, że to Polacy byli głównymi sprawcami…

To margines. Na pewno jednak można powiedzieć, że istnieje taka tendencja, że wszystko zmierza ku temu, żeby ludzie rzeczywiście zaczęli tak myśleć. Widać to na przykładzie stosunku Izraelczyków do dzisiejszej Polski i Niemiec. Podczas ostatnich mistrzostw świata w piłce nożnej znacznie więcej młodych Żydów kibicowało drużynie niemieckiej niż polskiej.

Kilka lat temu w Nowym Jorku byłem na wykładzie Normana Daviesa poświęconym historii Polski. Sporą część słuchaczy stanowili żydowscy studenci. Jedyne pytanie, które padło z tej części sali, dotyczyło masakry w Jedwabnem. Jaki wpływ na problem, o którym mówimy, miała książka Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi”?

Książka wywołała oczywiście szeroki oddźwięk. W dłuższej perspektywie nie sądzę jednak, żeby miała jakiś większy wpływ na świadomość historyczną Izraelczyków. Gdyby zapytał ich pan o Jedwabne, pewnie nie więcej niż 10 proc. wiedziałoby, o czym mowa.

Gdy spieram się z Izraelczykami na temat historii II wojny światowej, hasło „Jedwabne” bardzo często pojawia się jako dowód polskiej masowej kolaboracji z Niemcami.

Bo zapewne rozmawia pan z wykształconymi ludźmi. Oczywiście książkacieszyła się dużą popularnością, ale nie przeceniałbym jej znaczenia. Nie wolno również porównywać Jedwabnego do Auschwitz. O ile pierwsze było pogromem w starym stylu, drugie było masową, fabryczną eksterminacją całego narodu. To nie tylko kwestia różnicy liczb, ale również intencji i metod.

W Polsce wielu ludzi ma poczucie, że postrzeganie nas przez Żydów jako „narodu sprawców” jest po prostu nie fair.

Oczywiście, że jest nie fair. Bo przecież to właśnie Polacy uratowali najwięcej Żydów. Zapewniam, że nie wszyscy w Izraelu o tym zapomnieli. Trudno jednak będzie przełamać to negatywne zjawisko bez podjęcia solidnej pracy edukacyjnej. Polski minister edukacji powinien zawrzeć w tej sprawie jakieś porozumienie ze swoim odpowiednikiem w Izraelu. Wzorem powinny być działania poprzedniego ambasadora Izraela w Polsce Szewacha Weissa, który zrobił wiele, żeby zmienić wizerunek Polaków w oczach Izraelczyków.

Podczas gdy Polacy coraz częściej bywają przedstawiani jako naród sprawców, pewne środowiska starają się zaprezentować Niemców jako naród ofiar. Jak pan to ocenia?

Znam tę sprawę bardzo dobrze. Byłem jednym z ekspertów, którzy doradzali w sprawie budowy Centrum przeciwko Wypędzeniom. Zrezygnowałem, gdy się zorientowałem, jakie są prawdziwe intencje Eriki Steinbach. Mimo to nie uważam, żeby ta kobieta i jej otoczenie byli aż tak groźni. Oni są bardzo głośni, ale nie mają większych szans na uzyskanie decydującego wpływu na niemiecką politykę.

W Polsce istnieje jednak obawa przed zjawiskiem „pisania historii na nowo”.Historii, w której Niemcy i Żydzi będą ofiarami, a Polacy zbrodniarzami.

To przesada. Nie sądzę, że ktokolwiek, kto ma choć kroplę oleju w głowie, mógłby przyjąć taką wersję przeszłości. Zgadzam się natomiast, że występuje taka tendencja i Polska powinna być czujna. Powinniście jasno i otwarcie dawać do zrozumienia, jakie jest wasze stanowisko.

Czy zgadza się pan z opinią, że Polacy i Żydzi konkurują o miano największej ofiary wojny?

To nie jest tylko współzawodnictwo pomiędzy Polakami a Żydami. Dziś każdy stara się być postrzegany jako ofiara. Bo bycie ofiarą łączy się z wieloma przywilejami. Jeżeli chodzi o młodych Izraelczyków, którzy odwiedzają Polskę, mamy do czynienia z pewną demonstracją tego współzawodnictwa. Myślę, że gdybym był Polakiem, widząc te grupy Żydów otoczonych przez uzbrojonych ochroniarzy i wymachujących narodowymi flagami, sam odebrałbym to jako lekką prowokację.

Czyli takie zachowania mogą wywoływać w Polakach niechęć do Żydów?

To bardzo niebezpieczne pytanie. Gdybym odpowiedział „tak”, uznałbym, że antysemityzm jest wywoływany działaniami Żydów, że jest odpowiedzią na ich własne zachowania. Jestem ekspertem od antysemityzmu i wiem, że to nie jest prawda. Odpowiem więc tak: takie prowokacje mogą wywołać u Polaków rezerwę w stosunku do ich żydowskich gości.
rozmawiał Piotr Zychowicz

Prof. Moshe Zimmermann jest znanym izraelskim naukowcem, szefem Instytutu Historii Niemiec na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie

Moskwa ogłasza koniec Przyjaźni

Źródło: Rzeczpospolita: Moskwa ogłasza koniec Przyjaźni
13.04.2007

Rosjanie chcą zamknąć główny rurociąg, którym przesyłają ropę do Europy. W ten sposób uniezależnią się od tranzytu przez Polskę, Białoruś i Ukrainę.

Wyłączenie Przyjaźni będzie możliwe, gdy Rosjanie dobudują drugą nitkę rurociągu, którym dodatkowe ilości surowca trafią z Syberii do portu w Primorsku (miasto w obwodzie kaliningradzkim). Stamtąd statkami ropa popłynie do odbiorców w Europie i USA.

Plan rozbudowy rurociągu przedstawiło wczoraj rządowi Ministerstwo Energetyki. Gabinet ma podjąć decyzję w tej sprawie „przy drzwiach zamkniętych”, ale wydaje się to tylko formalnością. Już dwa miesiące temu prezydent Władimir Putin mówił o potrzebie budowy nowych dróg eksportu ropy i gazu, które uniezależnią Rosję od krajów tranzytowych.

Spór rosyjsko-białoruski o stawki za tranzyt ropy na przełomie roku był tak poważny, że Transnieft, koncern odpowiadający za sieć ropociągów, zakręcił kurek na Przyjaźni, odcinając na kilka dni dostawy także m.in. Polsce. Teraz Rosjanie zamierzają wybudować drugą nitkę do Primorska, czyli połączenie od Unieczy w pobliżu białorusko-rosyjskiej granicy przez Wielkie Łuki.

Prace mogą się zacząć już w tym miesiącu – tak niedawno zapowiadał Semion Wajnsztok, szef koncernu Transnieft. Nowy ropociąg powstanie w ciągu dwóch lat, a jego koszt szacuje się na 2 – 2,5 mld dolarów.

Obecnie rurociągiem do Primorska płynie ponad 70 mln t rosyjskiej ropy, po rozbudowie będzie to nawet 150 mln ton. Zatem wystarczająco dużo, by wyłączyć Przyjaźń. Tą drogą do Polski, Niemiec i na Ukrainę trafia rocznie około 80 mln ton surowca z Rosji.

Jeśli Rosjanie zrealizują swój plan, to osiągną jednocześnie kilka celów. Oprócz zasadniczego, czyli rezygnacji z tranzytu, spowodują, że w polskich i białoruskich rafineriach wzrosną koszty importu ropy. Jej transport statkami jest droższy od rurociągowego. Główne źródło przychodów straci też państwowa spółka PERN Przyjaźń, która eksploatuje polską cześć rurociągu tranzytowego. Na dodatek okaże się, że rozbudowa tego odcinka, jaką wykonała niedawno, była niepotrzebna.

Zmieni się rola Naftoportu w Gdańsku, który do tej pory służy przede wszystkim do wywozu ropy rosyjskiej, transportowanej właśnie Przyjaźnią. Jeśli przez ten terminal do polskich rafinerii będzie trafiać ponad 20 mln ton ropy, to nie będzie go można wykorzystać do tłoczenia innego surowca. A Naftoport miał służyć do transportu ropy kaspijskiej po wybudowaniu ukraińsko-polskiego rurociągu Odessa – Brody – Gdańsk.

Inwestycja ta straci sens, jeśli Rosjanie zrealizują swój plan. Tymczasem to właśnie z Gdańska kaspijska ropa miała płynąć statkami do odbiorców w Europie Zachodniej.
Agnieszka Łakoma

Kościół wciąż walczy

Źródło: Rzeczpospolita: Kościół wciąż miesza się do polityki
11.04.2007

Obecny papież ma obsesję na punkcie dechrystianizacji i zeświecczenia nie tylko Europy, ale całego Zachodu. Włochy mają stać się fortecą, w której Kościół może narzucić swoją wizję prawa, a potem ruszyć do dalszej ofensywy – mówi znany włoski watykanista Marco Politi

Rz: Włoskie media, szczególnie lewicowe, donoszą o otwartej wojnie między Kościołem a państwem. Kto ją wypowiedział i gdzie biegną okopy?

Marco Politi: Mówienie o wojnie jest przesadą. Ale faktycznie weszliśmy w fazę napięcia między Kościołem a światem polityki, ponieważ Watykan i włoska hierarchia za wszelką cenę starają się nie dopuścić do uchwalenia ustawy regulującej kwestie wolnych związków, w tym homoseksualnych. Kościół próbuje wywierać nacisk na polityków, a koalicja Romano Prodiego przyrzekła taką ustawę już w programie wyborczym. Formalnie więc to rząd rzucił rękawicę Kościołowi, którego negatywne stanowisko znane jest od lat.

Filozof Paolo Flores d’Arcais napisał w „La Repubblica”, że dla Watykanu Włochy są poletkiem doświadczalnym rekonkwisty religijnej. Potem ma przyjść kolej na Hiszpanię, Francję itd.

Dla Benedykta XVI Włochy stały się okopami tej walki. Stąd rusza walka o rekonkwistę Europy. Moim zdaniem obecny papież ma obsesję na punkcie dechrystianizacji i zeświecczenia nie tylko Europy, ale całego Zachodu. Włochy mają stać się fortecą, w której Kościół może narzucić swoją wizję i przekonania procesowi legislacyjnemu, a potem ruszyć do dalszej ofensywy.

Za czasów Jana Pawła II było inaczej?

Z punktu widzenia doktryny stanowiska Benedykta XVI i Jana Pawła II w kwestiach aborcji, eutanazji czy rodziny są identyczne. Ale jeśli chodzi o ocenę postępującej sekularyzacji świata chrześcijańskiego, obecny papież jest większym pesymistą. Jan Paweł II był osobą o wiele bardziej dynamiczną. Sam wychodził do ludzi i niósł im ewangelię.

We Włoszech ponownie pojawiły się zarzuty, że Kościół miesza się do polityki. Zgadza się pan z tym?

Absolutnie tak. Przed dwoma tygodniami włoski episkopat opublikował oświadczenie, cytując dokumenty wydane przez Josepha Ratzingera, gdy ten był jeszcze kardynałem i stał na czele Kongregacji Nauki Wiary. Mowa tam była na przykład o tym, że parlamentarzyści katolicy mają obowiązek głosować przeciw ustawie, która uznaje związki homoseksualne, a w sprawie ustaw dotyczących rodziny powinni głosować zgodnie z nauką Kościoła. Jeden z hierarchów powiedział nawet, że politycy katoliccy głosujący za ustawą o wolnych związkach nie powinni być dopuszczani do komunii świętej. Episkopat się z tego wycofał, ale we włoskim Kościele są i takie opinie. W innych krajach europejskich czy w USA Kościół na to by sobie nie pozwolił.

Kościół pyta z kolei, o czym ma mówić i nauczać, skoro, zajmując stanowisko w kwestiach społecznie i etycznie istotnych, takich jak bioetyka, rodzina, aborcja czy eutanazja, naraża się na zarzuty nieuprawnionego mieszania się do polityki.

Z wszystkich sondaży wynika, że przytłaczająca większość Włochów daje Kościołowi pełne prawo do zajmowania stanowiska we wszelkich ważnych i nieważnych sprawach. Także w kwestii aborcji, homoseksualizmu czy bioetyki. Ludzi jednak drażni, że Kościół wtrąca się w szczegóły procesu legislacyjnego: jak dana ustawa ma być sformułowana albo którą ustawę uchwalić, a którą nie.

W Polsce odżyła dyskusja o ochronie życia, choć polska ustawa aborcyjna jest uważana za restrykcyjną. We Włoszech, również kraju katolickim, aborcja do 90. dnia ciąży jest praktycznie na życzenie. Czy wyobraża pan sobie we Włoszech wyjęcie aborcji spod prawa?

Nie. Wydaje mi się to niemożliwe. Na początku lat 80. mimo ogromnej akcji agitacyjnej w kościołach, ze strony włoskiego episkopatu oraz dramatycznego apelu ogólnie szanowanego Jana Pawła II aż dwie trzecie Włochów w referendum opowiedziało się za prawem do aborcji. Czołowi politycy z szacunku dla papieża nie zabierali głosu. Namawiali, by Włosi głosowali zgodnie ze swoim sumieniem. Co ciekawe, nieco więcej głosowało za aborcją niż w referendum za prawem do rozwodu. Oczywiście, nadal słychać głosy, żeby wyjąć aborcję spod prawa albo choć nieco ją ograniczyć, ale żaden znaczący polityk nie podejmuje takiej inicjatywy. Pewnie dlatego, że i tak byłaby skazana na niepowodzenie.

Skoro we Włoszech Kościół w kwestii aborcji i rozwodów przegrał, dlaczego dwa lata temu w sprawie liberalizacji ustawy o sztucznym zapłodnieniu, która łączyłaby się ze śmiercią embrionów, wygrał?

Moim zdaniem nie chodziło wcale o embriony ani o to, że teraz włoskie społeczeństwo myśli inaczej niż ćwierć wieku temu. Kwestia sztucznego zapłodnienia nasuwa wiele dylematów moralnych. Jeśli dawcą nasienia jest ktoś obcy, kto naprawdę jest ojcem? Dotyczy to w pewnym sensie inżynierii genetycznej, której skutków przewidzieć nie sposób. Kościół zaapelował więc: jeśli masz wątpliwości, zostań w domu. W ten sposób w referendum nie osiągnięto quorum. I tak stara, jedna z najbardziej restrykcyjnych ustaw w Europie, pozostała w mocy.

Co będzie z ustawą o wolnych związkach?

Znaleźliśmy się w pułapce i nikt nie wie, jak z niej wyjść. Przypuszczalnie ustawa nie zostanie uchwalona. Powstaną pewnie ustawy albo poprawki do ustaw już istniejących, gwarantujące szersze prawa partnerom w takich związkach, ale jako indywidualnym osobom. Formalnie wolny związek dwóch osób różnej lub tej samej płci nie zostanie uznany. To wszystko, według mnie, będzie stratą czasu, bo przecież wolne związki istnieją od dawna. I bez względu na to, jakie ustawy uchwalimy lub nie uchwalimy, wolne związki, w tym homoseksualne, od tego nie znikną.

Rozmowa z Marco Politim, rozmawiał w Rzymie Piotr Kowalczuk
Marco Politi, jeden z najwybitniejszych włoskich watykanistów. Pracuje dla dziennika „La Repubblica”. Autor czterech książek, w tym wydanej 2 kwietnia „Papież Wojtyła? Pożegnanie”, która niebawem ma się ukazać w Polsce

Piosenki dla zbrodniarza

Źródło: Rzeczpospolita: Piosenki dla zbrodniarza
10.04.2007

Dwa tygodnie temu dzieci z przedszkola w Dierhagen w Meklemburgii-Przedpomorzu zaśpiewały na 70. urodzinach ostatniego sekretarza partii komunistycznej NRD Egona Krenza. Teraz rodzice oskarżają kierownictwo placówki o wykorzystanie bez ich wiedzy dzieci jako urodzinowej atrakcji dla byłego zbrodniarza NRD.

Krenz osiedlił się w Dierhagen w 2003 roku po wyjściu z więzienia, w którym odsiedział wyrok za przyczynienie się do śmierci uciekinierów na granicy dzielącej enerdowskie Niemcy i RFN. W urodzinach byłego przewodniczącego Rady Państwa NRD uczestniczyło w miejscowym hotelu 80 gości. Główną atrakcją były pięciolatki z lokalnego przedszkola śpiewające komunistyczne piosenki. Rzekomo za zgodą rodziców. Rodzice twierdzą co innego. – Nigdy bym się nie zgodziła, aby moje dziecko śpiewało dla takiego przestępcy – oburza się Annette Winter, matka jednego z maluchów. Podobnie mówi większość rodziców. Kierowniczka przedszkola nie rozumie zamieszania. -Krenz dał tysiąc euro na rozwój przedszkola i zasłużył sobie na szacunek -tłumaczy. -Kogo obchodzi, co było 16 lat temu? -pyta.

Arcybiskup o legalizacji wolnych zwiazków

Źródło: Rzeczpospolita: Arcybiskup pod ochroną
03.04.2007

Przewodniczący Konferencji Episkopatu Włoch arcybiskup Genui Angelo Bagnasco od dziś jest chroniony przez policjantów. Władze obawiają się bowiem gwałtownych reakcji na kontrowersyjną wypowiedź hierarchy o wolnych związkach, szczególnie homoseksualnych. Dziś na drzwiach katedry w Genui ktoś wypisał sprayem: „Bagnasco hańba!!!”

We Włoszech od wielu tygodni trwają zażarte spory o projekt rządowej ustawy regulującej sprawy wolnych związków. Od dziś pracuje nad nim włoski parlament. Kościół i Watykan w ostrych słowach sprzeciwiają się prawnemu uznaniu nieformalnych związków.

W ostatni piątek arcybiskup Bagnasco tłumaczył, że jeśli wolne związki zostaną uznane formalnie, będzie to cios zadany prawom naturalnym. A jeśli lekceważy się te prawa, to znika obiektywne kryterium osądzania co jest dobrem, a co złem. Wówczas – przekonywał hierarcha – kryterium staje się opinia publiczna, czyli większość ubrana w piórka demokracji. Jeśli uznać prawnie wolne związki to w przyszłości będzie można uznać za zgodne z prawem kazirodztwo albo pedofilię.

Rozpętała się burza. Arcybiskupowi zarzucono natychmiast, że stawia znak równości między wolnymi związkami a kazirodztwem i pedofilią. Hierarcha podał przykłady z Anglii, gdzie żyją ze sobą i posiadają dzieci brat z siostrą, i z Holandii, gdzie pedofile założyli partię polityczną. Oburzyły się nie tylko organizacje gejowskie, ale również radykałowie, liberałowie, co skrajniejsza lewica, a nawet minister ochrony środowiska Pecoraro Scanio. Nosem kręcił też przewodniczący Izby Deputowanych, zreformowany komunista, Fausto Bertinotti.

Piotr Kowalczuk z Rzymu

Holokaust i krucjaty niepoprawne politycznie

Źródło: Rzeczpospolita: Holokaust i krucjaty niepoprawne politycznie
03.04.2007

W obawie przed reakcją muzułmańskiej młodzieży brytyjskie szkoły średnie wyrzucają z programu nauczania historii co bardziej kontrowersyjne zagadnienia: Holokaust, krucjaty czy niewolnictwo – alarmuje Ministerstwo Edukacji w raporcie opublikowanym przez brytyjską prasę. Zapowiada jednocześnie, że będzie walczyło z tym zjawiskiem.

Nauczyciele rezygnują z lekcji ozagładzie Żydów, przewidując, że temat mógłby się stać przyczyną wzrostu antysemityzmu w ich klasach. Jedna ze szkół pominęła milczeniem historię krucjat, ponieważ obowiązująca wersja nie korespondowała z wiedzą, którą muzułmańscy uczniowie otrzymują w meczetach. Niewolnictwo też jest ryzykowne, bo można się narazić zarówno białym uczniom, jak i ich kolegom pochodzenia afrykańskiego.

Niektóre z intencji, którymi kierują się szkoły, odmawiając poruszania drażliwych kwestii, są dobre – zauważa ministerstwo. Wypomina jednak nauczycielom brak wystarczającej wiedzy i przesadny konformizm.

„W niektórych przypadkach nauczyciele po prostu nie chcą kwestionować przekonań historycznych, które ich uczniowie wynieśli z domu, ze swojej społeczności albo ze świątyń” – czytamy w raporcie. Szkoły są świadome, że w muzułmańskim środowisku powszechny jest antysemityzm i negowanie Holokaustu, ale – jak stwierdza ministerstwo – boją się w to ingerować. Zdarza się nawet, że nauczyciele, mając do wyboru narażenie się muzułmanom czy jakiejkolwiek innej społeczności, wybierają drugą opcję. W jednej ze szkół historia konfliktu arabsko-izraelskiego była wykładana tak jednostronnie, że spotkało się to z protestem rodziców dzieci chrześcijańskich.

Brytyjski rząd obiecał, że w nowym programie nauczania znajdą się zagadnienia, których realizacja będzie obowiązkowa. Należy do nich historia Holokaustu.
Rafał Kostrzyński