Rok 2050: dwie trzecie ludzkości w miastach

Źródło: Rzeczpospolita: Rok 2050: dwie trzecie ludzkości w miastach
Piotr Zychowicz 21-12-2007,

Negatywne skutki powstania megamiast najbardziej dotkną kraje Trzeciego Świata. Nie ominą jednak również Polski

Trend ma charakter globalny. Według waszyngtońskiego instytutu Global Population Education (GPE) w ciągu najbliższych czterdziestu kilku lat liczba mieszkańców ziemi wzrośnie z 6,5 do 9 miliardów. Największy przyrost ludności przypadnie na miasta, w których będzie wówczas żyło aż dwie trzecie mieszkańców globu (obecnie połowa).

Gigantyczne kilkudziesięciomilionowe metropolie będą stwarzały większe problemy w krajach Trzeciego Świata niż na Zachodzie ze względu na słabszą infrastrukturę i niższy poziom życia . To właśnie tam na przedmieściach powstaną największe dzielnice nędzy, na ulicach będą się szerzyć epidemie, przestępczość i bezrobocie, a mieszkańcom najszybciej zabraknie dachu nad głową.Nie oznacza to jednak, że amerykańskie i europejskie megamiasta unikną problemów.

– Przekonała się już o tym zaledwie 5- milionowa Atlanta, gdzie już zaczyna brakować źródeł bieżącej wody – powiedział „Rzeczpospolitej” dyrektor GPE Werner Fornos. Przewiduje on, że również Polska będzie w końcu musiała się zmierzyć z kłopotami związanymi z funkcjonowaniem zbyt dużych metropolii.

Z tego co wiem, już obecnie trwa napływ mieszkańców z prowincji do kilku największych miast, jak Warszawa czy Kraków. Działają u was te same mechanizmy co wszędzie na świecie. Ludzie przemieszczają się do miast, bo tam jest praca. Za kilkadziesiąt lat przytłaczająca większość Polaków zapewne skupi się w tych kilku ośrodkach – podkreślił amerykański naukowiec.Przewidywania te potwierdzają eksperci z Europejskiej Agencji Ochrony Środowiska (EEA) z Kopenhagi. Według nich w niektórych krajach UE za kilkanaście lat zaledwie 10 proc. ludzi będzie mieszkało na wsi.

W przypadku Starego Kontynentu wiąże się to jednak nie tyle z wysokim przyrostem naturalnym, ile ze zmianą trybu życia.Ludzie nie tylko coraz częściej uciekają z mniejszych miejscowości, ale mają również coraz większe wymagania. Żyjący dłużej i często samotnie Europejczycy domagają się coraz większych mieszkań i domów. Te zaś szybko obrastają w sklepy, restauracje i drogi.

Czy ten trend jest nieodwracalny? – Myślę, że można go jeszcze powstrzymać. Firmy powinny inwestować więcej w małe miasteczka i miasta średniej wielkości. Tak, aby powstały tam nowe miejsca pracy i aby ludzie chcieli tam przyjeżdżać. To odciążyłoby megamiasta – podkreśla dr Fornos.

Problem w tym, że w ten sposób mniejsze miejscowości szybko mogą się stać molochami. – To średnie miasta rozwijają się najszybciej – mówi „Rzeczpospolitej” Hania Zlotnik, szefowa Wydziału ds. Ludności ONZ.

– Gdyby miało dojść do jakiejś społecznej katastrofy, to już by do niej doszło. W ostatnich kilkudziesięciu latach miasta powiększyły się bowiem o 3 miliardy ludzi. Bieda? Ale przecież to mieszkańcy wsi są najbardziej ubodzy. Miasto stwarza zaś największe możliwości zarobkowe. Inaczej ludzie nie chcieliby się do niego przenosić – dodaje pani Zlotnik.

Powiedzieli Rz:

dr Emma Short, Brytyjskie Towarzystwo Psychologiczne:

Gigantyczne miasto, w którym żyje wiele milionów ludzi, nie jest dobrym środowiskiem dla człowieka. Spotykając codziennie same nieznajome twarze, czuje się w nim wyobcowany i zagubiony. Przyczynia się to do wzrostu stresu. Dlatego mieszkańcy miast już dzisiaj uciekają do wirtualnej rzeczywistości, na przykład słynnej gry Second Life. Człowiek powinien mieć na co dzień do czynienia z naturalnym krajobrazem – drzewami, rzekami, zwierzętami – a nie ciągnącymi się kilometrami rzędami betonowych bloków i szklanych biurowców.

Ronan Uhel, Europejska Agencja Środowiska:

W mijającym roku przekroczyliśmy magiczną barierę. Po raz pierwszy w historii świata nastąpił taki moment, że więcej ludzi mieszka w miastach niż na wsi. Trend ten narasta w błyskawicznym tempie. Według naszych obliczeń za kilkanaście lat 80 procent mieszkańców Unii Europejskiej, a w niektórych krajach nawet 90 procent, będzie mieszkało w miastach. Musi to wywrzeć katastrofalny wpływ na środowisko. Gigantyczne emisje dwutlenku węgla, wysokie wskaźniki Zużycia energii, niewyobrażalne ilości odpadów. Do tego wielkie miasta przecież nie rozwijają się w próżni. Zajmują tereny wiejskie i leśne, co ma bardzo groźne skutki dla fauny i flory.

Zgazowania węgla

Źródło: Rzeczpospolita: Polscy naukowcy chcą, żeby węgiel palił się jeszcze pod ziemią
Barbara Cieszewska 04-12-2007

O pozyskiwaniu energii surowca bez wydobywania go na powierzchnię myślano w kraju już w latach 60. Teraz pomysł wrócił pod patronatem Brukseli

Zagazowanie węgla

Zgazowywanie to swego rodzaju kontrolowany pożar wywołany pod ziemią. Na powierzchnię wydobywany jest już tylko gaz (mieszanina tlenku węgla i wodoru), którego spalanie dostarcza energii.

Nad technologią zgazowywania węgla pod ziemią pracowano na świecie już na początku ubiegłego stulecia. Pierwsza eksperymentalna instalacja powstała w Anglii w 1912 r. Prace w niej zostały przerwane po wybuchu I wojny światowej. Większym zacięciem wykazali się Rosjanie, którzy badania nad technologią rozpoczęli w latach 30. XX w. Udało im się wykorzystać ją na skalę przemysłową. W Uzbekistanie jedna z instalacji działa już 50 lat. Technologię testowali Amerykanie.

W Polsce badania nad podziemnym zgazowywaniem węgla prowadzono w kopalni Mars w Zagłębiu Dąbrowskim w latach 60. Zarzucono je, ponieważ okazało się, że jest to technologia zbyt droga. Jednak dziś naukowcy ponownie zainteresowali się problemem. W ramach projektu HUGE pracują nad nim naukowcy z Głównego Instytutu Górnictwa. Badania finansuje Unia Europejska, a ściślej – Wspólnota Węgla i Stali. Na projekt przeznaczono 3 mln euro. Oprócz Polaków uczestniczą w nim naukowcy z Holandii, Wielkiej Brytanii i Niemiec.

GIG dysponuje wyjątkowym laboratorium doświadczalnym, jakim jest kopalnia Barbara służąca wyłącznie do celów naukowych.

Węgiel będzie zgazowywany w bardzo płytkim pokładzie, na głębokości 30 metrów pod ziemią, co niezupełnie odpowiada naturalnym warunkom. W przyszłości, kiedy technologia ta zostanie już opracowana, węgiel będzie zgazowywany w bardzo głęboko położonych pokładach, nawet poniżej 1 tys. metrów. Wykorzystywać się będzie także kopalnie już zlikwidowane, gdzie wciąż są jeszcze pokłady węgla, których nie opłacało się wydobywać klasycznymi metodami. Pokłady mogłyby być zgazowywane także ze względu na bezpieczeństwo. Im głębiej bowiem, tym większe zagrożenie wybuchami metanu i tąpnięciami.

Projekt HUGE przewidziano na dwa lata. Jeżeli wyniki będą pozytywne, technologia zostanie wdrożona w praktyce. Prawdopodobnie jednak nie nastąpi to wcześniej niż za dziesięć lat. Jest jednak wariant pesymistyczny. Amerykanie przeprowadzali podobne próby już w latach 80., zgazowując przy tym wiele tysięcy ton węgla, a mimo to dziś nie robią tego na skalę przemysłową. Może się więc okazać, że gra nie jest warta świeczki.

Władysław Bartoszewski – pytania do profesora

Źródło:Dziennik gajowego Maruchy Pytania, na które “profesor” Bartoszewski nie odpowie

Nie będę ukrywał: żywię do “profesora” Bartoszewskiego niechęć, nawet odrazę. Powodów mam więcej, niż to konieczne – wśród nich na poczesnym miejscu jest jego pogarda dla ludzi, którzy nie podzielają jego antypolskiego i proizraelskiego punktu widzenia na świat. Dlatego z prawdziwą przyjemnością zamieszczam poniższy artykuł prof. Nowaka.
Gajowy Marucha

Prof. Jerzy Robert Nowak

Władysław Bartoszewski niedawno został określony przez przywódcę Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska jako “najlepszy polski życiorys” i jako “najlepsza polska biografia”. Tenże pan Tusk już jako premier RP powołał Bartoszewskiego na sekretarza stanu do spraw zagranicznych w kancelarii premiera. W ostatnim czasie nadeszła również wiadomość, że Senat KUL postanowił akurat teraz uhonorować Władysława Bartoszewskiego doktoratem honoris causa, nie bacząc na bezprzykładną serię wyzwisk i obelg, jakimi popisał się pan Bartoszewski w ostatniej kampanii wyborczej. W związku z tymi wszystkimi przedziwnymi uhonorowaniami człowieka, który dawno przestał spełniać wymogi stawiane przed ludźmi o prawdziwym autorytecie, pozwolę sobie wystosować do niego następujących 30 pytań:

– Dlaczego zgodził się Pan na uroczyste wręczenie Panu medalu ku czci największego niemieckiego polakożercy lat dwudziestych Gustawa Stresemanna?

– Dlaczego w 2006 r. jako sekretarz kapituły Orderu Orła Białego sprzeciwił się Pan przyznaniu Orderu Orła Białego (pośmiertnie) generałowi Augustowi E. Fieldorfowi i rotmistrzowi Witoldowi Pileckiemu? Czy można w ogóle porównać Pana zasługi jako kawalera Orła Białego z zasługami dwóch wspomnianych bohaterów?

– Dlaczego, będąc oficjalnym gościem Izraela jako polski minister spraw zagranicznych, milczał Pan jak grób w parlamencie izraelskim w czasie, gdy obrażano Pana kraj, gdy Polaków publicznie nazywano współwinnymi wraz z Niemcami zagłady Żydów (robił to m.in. wiceprzewodniczący parlamentu R. Rivlin)?

– Jeśli nie miał Pan odwagi na publiczną polemikę z antypolskimi oszczerstwami, dlaczego nie wyszedł Pan z sali, jak doradzała Panu większość polskiej delegacji?

– Dlaczego kłamał Pan (w 2000 r.), że Polaków zaatakował w Knesecie tylko “głupi ekstremista”?

– Dlaczego używa Pan bezprawnie tytułu profesora w sytuacji, gdy jest Pan tylko maturzystą, absolwentem gimnazjum? Jak wiadomo, obowiązują twarde reguły: aby zostać profesorem, trzeba mieć magisterium, doktorat i habilitację, a żadnej z tego typu prac Pan nie obronił, nie mówiąc o skończeniu studiów.

– Dlaczego nie zdobył się Pan na publiczne wystąpienie w obronie pamięci słynnej pisarki Zofii Kossak, której Pan tyle zawdzięcza, jak Pan sam wielokrotnie przyznawał?

– Dlaczego zgodził się Pan na zamieszczenie w książce – wywiadzie z Panem – cytatu z kłamliwym twierdzeniem Stefana Niesiołowskiego, że jakoby: “Zapisał (Pan) piękną kartę walki o Polskę z bronią w ręku”. W jakim to było oddziale? Przy jakiej ulicy? Jakich ma Pan świadków tej rzekomej walki?

– Dlaczego tak mocno, a kłamliwie, przesadza Pan z eksponowaniem swej roli jako rzekomo jednej z głównych postaci organizujących pomoc dla Żydów w ramach Żegoty w 1942 roku? Miał Pan wtedy tylko 20 lat i był podwładnym faktycznej wielkiej organizatorki pomocy Żydom Zofii Kossak.

– Dlaczego nie zareagował Pan na poturbowanie polskich, katolickich wiernych przez moskiewską milicję?

– Dlaczego nie zrobił Pan nic, aby zaprotestować przeciwko brutalnej obławie policyjnej na 300 Polaków we Frankfurcie nad Odrą, potępionej nawet przez 7 niemieckich posłów?

– Kto upoważnił Pana jako ministra do przepraszania Niemców cytatem z Jana Józefa Lipskiego za przesiedlenie?

– Na jakiej podstawie zaniżył Pan o milion osób – wbrew sprawdzonym naukowo statystykom – liczbę Polaków, ofiar wojny, w swym wystąpieniu w Bundestagu?

– Dlaczego Pan, w latach 60. tak zdecydowanie reagujący na początki fali antypolonizmu, milczy w tej sprawie, gdy fala antypolonizmu jest wielokrotnie większa?

– Dlaczego piętnował Pan w Izraelu antyżydowskich “polskich ciemniaków”, a nie wypowiada się Pan na temat skrajnych przejawów żydowskiego antypolonizmu? Dlaczego nie reaguje Pan na coraz silniejszą falę antypolonizmu w niemieckich mediach?

– Dlaczego Pan, były żołnierz AK i Powstania Warszawskiego, nie zareagował na potworne oszczerstwa rzucane na powstanie w artykule Cichego i na AK w tekście Yaffy Eliach?

– Dlaczego nic Pan nie zrobił w celu wystąpienia na arenie międzynarodowej przeciw używaniu oszczerczego nazewnictwa: “polskie obozy zagłady” i “polskie obozy koncentracyjne”? (Zrobił to dopiero kilka lat po Panu minister Adam Daniel Rotfeld).

– Co skusiło Pana, jako 83-letniego staruszka niemającego zielonego pojęcia o lotnictwie, do przyjęcia swoistej synekury, posady prezesa Rady Nadzorczej LOT, znajdującego się skądinąd w bardzo trudnej sytuacji finansowej? Czy w czasie Pana zarządu LOT-em może się Pan pochwalić choć jednym, jedynym posunięciem, które przyczyniło się do poprawy sytuacji finansowej firmy?

– Czy w czasie Pana pierwszego szefowania resortem spraw zagranicznych zrobił Pan w ogóle choć jedną konkretną rzecz dla obrony polskich interesów narodowych w polityce zagranicznej, czy wystarczyło Panu bierne reagowanie na wszelkie przypadki brutalnego dyskryminowania Polaków?

– Dlaczego Pan po tylekroć kłamliwie wychwalał kanclerza Helmuda Kohla znanego z niechęci do Polaków i do uznania granicy na Odrze i Nysie?

– Dlaczego Pan – antykomunista – zgodził się być ministrem w postkomunistycznym rządzie Józefa Oleksego?

– Dlaczego nie zdobył się Pan na publiczne wystąpienie w obronie pamięci słynnej pisarki Zofii Kossak, swojej byłej przełożonej?

– Dlaczego nie zdobył się Pan – “autorytet” w Niemczech i Izraelu – na publiczne potępienie antypolskich oszczerstw najgorszego polakożercy i katolikożercy Jana Tomasza Grossa?

– Czy nie wstydzi się Pan swej decyzji odwołania z funkcji polskiego konsula honorowego wielkiego Polaka Jana Kobylańskiego, tylko dlatego że zaangażował się on w obronę prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej Edwarda Moskala?

– Czy nie wstydzi się Pan, że na stare lata dał się Pan wciągnąć w niegodną Pana siwych włosów kampanię obelg w stylu “dewianci” i “bydło”?

– Czy popierał Pan awansowanie swego syna na pełnomocnika rządu ds. bezpieczeństwa energetycznego w randze ministra w rządzie Marcinkiewicza? Kto pierwszy zachęcił premiera Marcinkiewicza do rozważenia kandydatury Pana syna – pracującego przez wiele lat jako historyk w żydowskim instytucie w Oxfordzie – na to stanowisko, twierdząc, że Pana syn jakoby “od wielu, wielu lat zajmuje się energetyką”?

– Dlaczego dziwnie nie mówi Pan w swoich wywiadach o tym, że Pana syn pracował przez wiele lat w żydowskim instytucie w Oxfordzie i w polsko-żydowskim roczniku “Polin”? Przecież chyba nie było nic wstydliwego w jego pracy?

– Dlaczego Pan nie wpłynął na swego syna, by w 1989 r. nie wydawał jako “Editor” polakożerczej książki Samuela Willenberga “Surviving Treblinka”, w której znalazły się m.in. oszczercze twierdzenia, że AK-owcy, uczestnicy Powstania Warszawskiego, mordowali Żydów i gwałcili Żydówki?

– Dlaczego w ostatnich kilkunastu latach milczał Pan, nie protestując publicznie w sprawie oskarżeń przeciw Polakom (m.in. w tak bliskim Panu “Tygodniku Powszechnym”), że radośnie bawili się na karuzeli w pobliżu ruin płonącego warszawskiego getta? Przecież jeszcze w 1985 r. prostował Pan to kłamstwo na łamach paryskich “Zeszytów Historycznych”?

– Dlaczego kłamie Pan w wywiadzie-rzece udzielonym Michałowi Komarowi, jakoby złożył Pan rezygnację po objęciu na KUL funkcji dziekana przez prof. Ryszarda Bendera? W rzeczywistości był Pan podwładnym w jego katedrze aż 11 lat, w tym kilka lat w czasie, gdy był on dziekanem.

Ekspansja gospodarcza Chin

Źródło: Tygodnik Powszechny: Gwiaździsty sztandar made in China
2007-11-29

Nie ma ostatnio tygodnia, by w którymś z krajów Zachodu, także w Polsce, nie wybuchała jakaś „chińska afera” – ze szkodliwymi chińskimi zabawkami bądź z talerzami malowanymi farbą zawierającą ołów. Z Chin płyną nie tylko zabawki i talerze, ale także zatruta żywność. Tyle że kiedyś, dawno temu, to samo robili… Amerykanie.
Piotr Bernadyn z Tokio /2007-11-29

Niedawno w jednym z chińskich miast wybudowano fabrykę firmy elektronicznej NEC. Nie była to jednak inwestycja znanego japońskiego koncernu o tej nazwie, lecz od początku do końca chińska „atrapa”: z własnym laboratorium, halami i działem sprzedaży. Japończycy wykryli fałszerstwo dopiero, gdy klienci zaczęli się skarżyć na słabą jakość zakupionych produktów.

Nigdzie podrabianie nie jest tak rozpowszechnione jak w Chinach. Dotyczy to nawet leków i żywności. – Gdyby Chińczycy wiedzieli, jak szkodliwe jest jedzenie, które codziennie kupują, w kraju wybuchłaby rewolucja – twierdzi w rozmowie z „Tygodnikiem” Zhou Qing, autor książki o skandalicznych warunkach, w jakich w Chinach produkowana jest żywność (książka w ojczyźnie autora nie mogła się ukazać, przywiózł rękopis do Japonii).

Plaga dotyka zatem przede wszystkim samych Chińczyków, choć coraz częściej wybrakowane towary trafiają za granicę. Wywołuje to międzynarodowe napięcia. Jednak obok troski o jakość chińskich towarów, kryje się za nimi także lęk – przed rosnącą rolą Chin na świecie.

„Chcą nas wytruć!”

O ile o „chińskich bublach” mówi się od dawna, to o szkodliwej chińskiej żywności głośno zrobiło się dopiero wiosną tego roku, gdy kilka tysięcy amerykańskich psów i kotów śmiertelnie zatruło się importowanym pokarmem. Potem popłynęły informacje o wstrzymywaniu kolejnych dostaw z Chin: ryb skażonych antybiotykiem, zabawek pokrytych trującą farbą z dodatkiem ołowiu, toksycznych suszonych owoców. Ze sklepów w Europie, USA i Kanadzie wycofywać zaczęto opony, materace, komórki czy ognie sztuczne. Wszystko „made in China”.

„Nasz eksport jest w 99 proc. bez zarzutu” – tak protestuje, tradycyjnie już, chiński MSZ. A rynek wewnętrzny? „Jest coraz lepiej, tylko 20 proc. żywności nie spełnia norm”.

W tym roku w ramach retorsji Chiny wycofały amerykańskie mandarynki, w których wykryto od razu bakterie, pleśń i dwutlenek siarki. Pekin miał do amerykańskich mediów pretensje o wzbudzanie histerii. Częściowo słuszne: „Czy Chiny planują wytruć Amerykanów i ich zwierzęta!?” – wołały media w USA. Waszyngtonowi Pekin zarzucił, że problemem nie są wybrakowane towary, lecz rosnący deficyt handlowy USA, więc administracja Busha szuka pretekstu do sztucznej ochrony własnego rynku.

Jednak groźby kar i bojkotu ze strony USA – a także Unii Europejskiej – zrobiły swoje: Chińczycy przyznali, że problem istnieje („Jesteśmy wciąż krajem rozwijającym się”), godząc się nawet na współpracę z zagranicą we wdrażaniu nowego systemu kontroli jakości. Do olimpiady w 2008 r. ma być lepiej. Zwłaszcza z żywnością, której nie ufa dziś 70 proc. chińskich konsumentów. Władze obiecały zwiększyć liczbę kontroli, zaostrzyły kary i, jak to w Chinach, wydały wyrok śmierci na dwóch urzędników oskarżonych o przyjmowanie łapówek za dopuszczanie na rynek podrobionych lekarstw.

– Tych dwóch skazano, bo amerykańskie psy i koty zatruły się chińskim pokarmem – komentuje szyderczo Zhou Qing. Jego zdaniem proces był „dla zagranicy”, podczas gdy to chińskie społeczeństwo jest główną ofiarą własnych bubli. A tu Zhou jest sceptyczny: poprawi się jakość towarów na eksport, reszta zostanie bez zmian.

Nie tylko Chiny

Dlaczego podrabiają, także własne marki? Dlaczego – jak ostatnio w czasie święta narodowego – kontrola w prowincji Heibei wykazała, że połowa rodzimej wódki i blisko 100 proc. importowanych alkoholi w sprzedaży było podrobionych? Wini się komunizm, kapitalizm, biedę, prawo, globalizację, wreszcie chińską mentalność.

Po pierwsze, towary podrabia się w wielu krajach Azji i nie tylko. Dostawy z meksykańską żywnością są zawracane z amerykańskiej granicy równie często jak chińskie. Ale Chiny są wielkie i rozwijają się najszybciej w świecie.

Można też szukać analogii w przeszłości. To, co jedni nazywają „chińskim duchem przedsiębiorczości”, ma wiele wspólnego z rozwojem gospodarki USA przed stu laty. Prezydent Theodore Roosevelt utworzył w 1905 r. Urząd Żywności i Leków po serii skandali, wywołanych pojawieniem się na rynku m.in. nawozów sztucznych albo glukozy sprzedawanej jako miód.

Regulacje prawne w Chinach nie nadążają – jak kiedyś w USA – za rozwojem gospodarczym. Pogoń za zyskiem i mordercza konkurencja (wymuszana także przez dyktujące niskie ceny zachodnie koncerny) skłania wielu przedsiębiorców do gry nie fair. Gwałtowne przemieszczenia społeczne idą w parze z rozluźnieniem norm moralnych. W swej książce Zhou Qing opisuje, jak pewien właściciel baru starał się utrzymać klientów, dodając do zupy… morfinę.

Trudno za każdą chińską patologię winić partię komunistyczną. Ale system polityczny, pełen frazesów o socjalistycznej demokracji, jest dyktaturą technokratów, sprawujących (przy pomocy cenzury i policyjnej pałki) władzę legitymizowaną gospodarczym wzrostem. Wzrost zatem musi trwać.

Chęć walki z korupcją głoszona przez chińskich przywódców może być szczera. Przeszkoda tkwi w powiązaniach lokalnych notabli z biznesem. W Heibei okazało się, że wiele restauracji sprzedających podrobiony alkohol należało do funkcjonariuszy partyjnych lub ich rodzin. A to nomenklatura, wydając rozporządzenia, stanowi prawo.

Winna kultura?

„Ten system formuje złych ludzi” – pisał znany intelektualista Liu Junning po aferze z niewolniczym wykorzystaniem dzieci w chińskich kopalniach. „Przez ostatnie kilkaset lat dużo się w społeczeństwie zmieniło, poza jednym: ludzkie prawa nie są chronione i wciąż depcze się godność. Niewolnictwu w kopalniach winna jest nie gospodarka rynkowa, lecz partyjni notable, właściciele kopalni i przede wszystkim system, który nie chroni praw jednostki do życia, wolności i własności”.

23 lata temu ukazała się książka tajwańskiego naukowca Yo Banga pt. „Ugly Chinaman”. W ChRL nie doczekała się publikacji, na Tajwanie wznawiano ją nie raz. To ostry pamflet na chińską kulturę.

Przypisywanie narodom cech charakteru wyszło na Zachodzie z mody i ociera się o polityczną niepoprawność. Ale na Dalekim Wschodzie, gdzie nacjonalizm jest żywy, wciąż ma wzięcie. Yo Bang zaczyna pytaniem, czy po rewolucji kulturalnej „da się jeszcze uratować naród moralnych degeneratów”? Później, jak Liu, cofa się daleko w przeszłość. Jego zdaniem chińska kultura od setek lat jest „uszkodzona”. Jak wielki naród mógł się tak zdegenerować? – pyta.

Jego zdaniem powód tkwi w tyranii, własnej i obcej, której naród był poddawany przez wieki. Upadek tak wielkiej cywilizacji musiał się odbić na psychice wszystkich Chińczyków, bez względu na to, gdzie mieszkają. W rezultacie przeciętny Chińczyk ma niezrównoważoną osobowość, oscylującą między ekstremami – arogancją i kompleksem niższości.

„Chińskie dzielnice w USA łatwo odróżnić od japońskich i koreańskich, bo panuje tam zawsze bałagan” – pisze Yo Bang. W relacjach międzyludzkich normą jest kłamstwo, Chińczyk ufa tylko rodzinie, przejawia skłonność do konformizmu i służalczości, a z drugiej strony do intryg i konfliktów. Najlepiej widać to po chińskiej diasporze w USA.

Do każdej jego tezy znajdzie się zapewne antyteza. Ale jeśli teza Yo Banga choć w części jest prawdziwa, to lekarstwem na chorą chińską duszę byłby powrót Chin do naturalnego im splendoru. W tym kierunku prawdopodobnie zmierzają.

Japoński „Newsweek” przestrzegał niedawno przed zbliżającą się inwazją chińskich turystów. Skrupulatnie, przy pomocy wykresów udowadnia, że turyści z Chin mają za granicą złą opinię za brak manier, dyscypliny i rasizm. Chińskie władze świadome są chyba problemu, bo przed olimpiadą próbują edukować naród, że np. nie wypada wpychać się bez kolejki, śmiecić, załatwiać się, gdzie popadnie. Mocą ustawy odbierane będą paszporty tym, którzy przynieśli ojczyźnie za granicą wstyd.

Azjatycka inwazja

Jakość chińskich towarów będzie się zapewne poprawiać. Walka z korupcją i nauka kindersztuby też może przynieść efekty. Brak demokracji nie jest przeszkodą – przykładem Singapur, w którym Lee Kuan Yew drakońskim karami wypalił patologie.

Warto jednak zatrzymać się przy innym problemie, który ujawnił się w czasie tegorocznych napięć, zwłaszcza między Chinami a USA. Pytanie brzmi: czy Stany Zjednoczone są psychologicznie gotowe zaakceptować istnienie gospodarczej potęgi, która może zagrozić ich interesom?

20 lat temu ekspansja Japonii wydawała się nie mieć końca. Wysokiej klasy japońskie towary zalewały USA. W niezliczonej ilości artykułów i książek, także naukowych, wieszczono Ameryce zmierzch. Kilka razy omal nie doszło do wojny handlowej i to zawsze Japonia musiała ustąpić. Raz po raz okazywało się, że przywiązanie Amerykanów do wolnego handlu kończy się tam, gdzie zagrożony jest narodowy interes.

Tym razem konkurent ma potencjał, by sprawić jeszcze więcej kłopotów. Co więcej, Chiny nie są, jak Japonia, skrępowane układem bezpieczeństwa z USA. Alarmistyczne doniesienia mediów o szkodliwości chińskich towarów pokazują, jak łatwo wzbudzić u Amerykanów protekcjonistyczne uczucia. Głos internauty, wcale nieodosobniony, pod artykułem w „Washington Post”: „Najpierw zabrali nam miejsca pracy, teraz nadchodzi czas, że zostaniemy otruci. Nasze zwierzęta zdychają od skażonego pokarmu i uwierzcie: my będziemy następni. Nasze koncerny nauczyły Azjatów, że chciwość jest cnotą”. Inny pisał, że dość ma „leseferyzmu w przewodzie pokarmowym”.

Skazani na Chiny

Czy jednak możliwe jest odcięcie się od Chin, czego próbował amerykański producent żywności, reklamując swoje towary jako „China free”? Chińczycy produkują tanio. „Tak wielki jest głód Amerykanów za tanim importem, że menadżerowie korporacji wielokrotnie odrzucali wezwania naukowców, by nałożyć nowe, choćby skromne standardy jakości na produkty z zagranicy” – twierdzi Urząd Żywności i Leków w Waszyngtonie. A poza tym są już dziedziny, w których Chiny stały się niemal światowym monopolistą, np. w produkcji konserwantów żywności czy witaminy C.

Niektóre koncerny spożywcze w USA poleciły swym dostawcom szukać substytutów dla chińskich towarów. Okazało się, że jeśli nawet znalazł się towar z innego kraju, to co najmniej jeden z jego składników i tak wyprodukowany był w Chinach.

Gospodarki Chin i krajów bogatych są dziś komplementarne: Chińczycy produkują to, co się już Amerykanom czy Europejczykom nie opłaca. Sytuacja się zmieni, gdy w chińskim eksporcie dominować zaczną produkty bardziej zaawansowane.

To przyszłość. Na razie Chińczycy są numerem jeden w innych dziedzinach. Amerykański reporter sprawdzał latem w centrum handlowym, co jeszcze można kupić rodzimej produkcji. Na stoisku sportowym niewiele: większość artykułów było z Chin, nawet flaga amerykańska. Na stoisku z zabawkami: jeszcze gorzej. Krążąc między regałami, reporter znalazł jeden amerykański produkt – grę „Monopol”. Po otwarciu z pudelka wypadły kości i rekwizyty do gry… Nie były amerykańskiej produkcji. Miejmy nadzieję, że nie zawierały toksycznych substancji.