Zawsze trzeba się bać Rosji

Źródło: Rzeczpospolita: Zawsze trzeba się bać Rosji
13.02.2007

Rozmowa z Alainem Besanconem Rosja się nie rozwija. Zamiast nowoczesnego otwartego rynku Moskwa stawia na państwowy eksport ropy. Na dłuższą metę ta polityka doszczętnie zrujnuje kraj. Moim zdaniem Rosja jest krajem, który nie potrafi swym obywatelom nic zaoferować. To dlatego Putin inscenizuje takie występy jak w Monachium – mówi znany sowietolog

Rz: Na Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium Władimir Putin ostro skrytykował Stany Zjednoczone i NATO. Był pan zaskoczony?

Alain Besancon: Ależ skąd. Powiedzmy sobie szczerze: zimna wojna między USA a Rosją nieprzerwanie toczy się do dziś. Putin nigdy nie był przyjacielem Ameryki. Jestem przekonany, że jego celem jest odtworzenie Związku Radzieckiego – olbrzymiego imperium, które straszy nie tylko Europę i USA, lecz wszystkie państwa, które mogą stanąć na jego drodze. To, że Putin właśnie teraz pozwala sobie na takie wypowiedzi, to głównie wina Amerykanów. Po 11 września utworzyli z Rosją koalicję w walce z terroryzmem. Co chwila o coś Putina proszą. Putin oczywiście pomaga, lecz nigdy za darmo. Na tym polega zręczność rosyjskiej dyplomacji. Niedługo dojdzie do tego, że Rosja będzie sprzedawała swe względy jak jakaś prostytutka.

Co ma pan na myśli?

Weźmy na przykład możliwą interwencję USA w Iranie. Już sobie wyobrażam, jak to będzie wyglądało. Putin powie Bushowi: wesprzemy was, jeżeli dostaniemy gwarancję wpływów na Ukrainie, Gruzji lub Mołdawii. Oczywiście Amerykanie wyjdą na tym jak Zabłocki na mydle.

Putin grozi, krytykuje i poucza. Można odnieść wrażenie, że Rosja jest światowym imperium, z którym trzeba się liczyć. Może nawet się bać?

Problem polega na tym, że Rosja się nie rozwija. Zamiast nowoczesnego otwartego rynku Moskwa stawia na państwowy eksport ropy. Na dłuższą metę ta polityka doszczętnie zrujnuje kraj. Czy pani kiedyś widziała rosyjskie produkty w europejskich sklepach? Nie! Nic dziwnego, bo ich nie ma. Rosja na tych rynkach nie istnieje. Moim zdaniem Rosja jest krajem, który nie potrafi swym obywatelom nic zaoferować. To dlatego Putin inscenizuje takie występy jak w Monachium. Rosjanie mają zrozumieć, że są wielcy, choć w rzeczywistości przeżywają wielką katastrofę demograficzną związaną z nieustającym pijaństwem. Co to za imperium?!

Ale czy Europa i Stany Zjednoczone powinny brać groźby Putina na poważnie?

Zawsze trzeba się bać Rosji, dlatego że jest niebezpiecznym krajem autokratycznym, który dysponuje wyspecjalizowaną w kłamstwie dyplomacją. Nic nie jest tak fałszywe jak rosyjska dyplomacja. Dwulicowość Rosji może drogo kosztować i Europę, i USA. Rosji nie można ufać. Zachodni politycy powinni to wreszcie zrozumieć. Rosja już teraz zdołała podzielić Europę w sprawach polityki energetycznej. Zgodnie z hasłem divide et impera Putin z jednej strony prowadzi rozmowy z Unią Europejską, a z drugiej utrzymuje dwustronne kontakty z Niemcami, Węgrami, Włochami i Rumunią.

Jak Unia Europejska powinna zareagować na wypowiedzi Putina?

Powinna się wreszcie obudzić. Wystarczyłoby, żeby postarała się o wspólne stanowisko w rozmowach z Rosją. Na razie wiele państw Unii prowadzi własną politykę wobec Moskwy. To bardzo ryzykowne.

Amerykanie próbowali obrócić wypowiedzi Putina w żart. Czy powinno im być do śmiechu?

Nie. Amerykanie zachowują się głupio wobec Moskwy. Putin nie jest odpowiednim partnerem dla takiego światowego mocarstwa, jakim są Stany Zjednoczone. Rosję trzeba próbować odizolować, oczywiście do takiego stopnia, do jakiego jest to możliwe. Amerykanie powinni sobie uświadomić, że muszą się jakoś przed Rosją chronić.
rozmawiała Aleksandra Rybińska
Alain Besancon jest historykiem myśli społecznej i sowietologiem, prof. w Wyższej Szkole Nauk Społecznych w Paryżu

Polska nie powinna być klientem USA

Źródło: Rzeczpospolita: Polska nie powinna być klientem USA
13.02.2007

Jeśli Polska automatycznie zaakceptuje wątpliwą nawet pod względem technicznym propozycję tarczy antyrakietowej, to nie przysłuży się budowaniu wzajemnego zaufania. Polska powinna wyraźnie mówić, kto jest jej przyjacielem. Jeśli są nim USA – to dobrze. Gorzej, gdy rolę przyjaciela zamienia się na rolę klienta – mówi strateg polityki zagranicznej Kremla

Rz: Przemówienie rosyjskiego prezydenta na konferencji w Monachium wywołało konsternację na Zachodzie. Zaczęto nawet mówić o sięgnięciu przez Władimira Putina po retorykę z czasów zimnej wojny. Skąd tak ostry ton?

Gleb Pawłowski: Nie uważam, żeby było to ostre wystąpienie. Było ono konkretne. Prezydent mówił o zasadach i chciał, żeby każdy jasno zrozumiał, iż Rosja nie akceptuje określonego stylu i filozofii w polityce. Putin przemówił w pewnym sensie w imieniu wielu państw świata dosyć krytycznie postrzegających hegemonię USA. Skrytykował on uzurpowane przez Zachód prawo do narzucania reszcie świata norm postępowania. Wystąpił przeciwko amerykańskiej tarczy antyrakietowej w centralnej Europie jako symbolu prymatu USA na arenie międzynarodowej.

Amerykanie twierdzą, że tarcza antyrakietowa nie jest skierowana przeciwko Rosji. Skąd więc tak zaciekła krytyka zamiarów jej rozmieszczenia w Polsce i Czechach?

Argumenty USA dopuszczają tylko dwie możliwości interpretacji. Jeśli założymy, że tarcza ma chronić Amerykanów przed Iranem i Koreą Północną, to musimy stwierdzić, iż mamy do czynienia z niesłychaną głupotą. Aż tak złego zdania o zdolnościach intelektualnych USA i ich sojuszników jednak nie mamy. Dlatego chcielibyśmy poznać rzeczywiste powody podjęcia tej decyzji. Jeśli budowa tarczy wiąże się ze stworzeniem systemu bezpieczeństwa w Europie, to nie może się to odbywać bez konsultacji z nami. O tym właśnie mówił Putin. Zamiast odpowiedzi na pytanie usłyszeliśmy jednak nadzwyczaj demagogiczne stwierdzenie sekretarza generalnego NATO Jaapa de Hoopa Scheffera o tym, że nie możemy się obawiać, gdy do naszych granic zbliża się demokracja i państwo prawa. Jest to argumentacja niemal identyczna jak ta, której w 1968 roku użył Leonid Breżniew, mówiąc, że nie wolno protestować przeciwko wejściu sił socjalizmu do Czechosłowacji, gdyż socjalizm jest dobrem.

Niektórzy odebrali słowa Putina jako zapowiedź tego, że Rosja może stanąć na czele międzynarodowej koalicji antyamerykańskiej…

To przesada i myślenie w kategoriach świata dwubiegunowego. Charakterystyczny jest pod tym względem komentarz Johna McCaina, który najpierw uznał wielobiegunowość świata – co przyjemnie słyszeć od kandydata na prezydenta USA – lecz potem oświadczył, iż zimną wojnę wygrały nawet nie USA, lecz sojusz północnoatlantycki. Z naszego punktu widzenia koniec zimnej wojny nastąpił, gdy demokratyczna społeczność Rosji i ZSRR postanowiła bez przymusu z zewnątrz zakończyć tę konfrontację. Dzisiaj Rosja także nie chce powrotu do czasów zimnej wojny, ani samodzielnie, ani na czele jakiejś koalicji antyamerykańskiej.

W Polsce toczy się dyskusja na temat tarczy antyrakietowej. Jakich argumentów użyłby pan, aby przekonać Polaków, żeby nie godzili się na rozmieszczenie elementów tarczy antyrakietowej?

O ile wiem, w Polsce toczy się także debata o tym, jak polepszyć stosunki polsko-rosyjskie. Jeśli Polska automatycznie zaakceptuje wątpliwą nawet pod względem technicznym propozycję tarczy antyrakietowej, to nie przysłuży się budowaniu wzajemnego zaufania. Polska powinna jasno i twardo mówić o tym, kto jest jej przyjacielem. Jeśli są nim USA – to bardzo dobrze. Gorzej, gdy rolę przyjaciela zamienia się na rolę klienta. Rosja nie może budować partnerskich stosunków z Polską, jeśli Warszawa będzie prowadzić wobec Waszyngtonu politykę klienta. Rosja może mieć dobre stosunki z Polską, jeśli zarówno dla Waszyngtonu, jak i dla Moskwy Warszawa będzie partnerem.

Kilka dni temu na konferencji z okazji 125. rocznicy urodzin amerykańskiego prezydenta Franklina Roosvelta przeprowadził pan analogię między sytuacją w USA w latach 30. a dzisiejszą Rosją. Co pan miał na myśli?

Podobnie jak w latach 30. dostrzegam kryzys akceptowanego powszechnie i skutecznego systemu współpracy międzynarodowej. Oznacza to, że świat będzie dążył do wypracowania nowego systemu, w którym będą uwzględnione współczesne zagrożenia i układ sił na świecie. Czekają nas kryzysy – zarówno w sferze gospodarczej, jak i wojskowo-politycznej. W tej sytuacji naród rosyjski będzie potrzebował niekwestionowanego lidera. Obecnie – potwierdzają to wszystkie badania opinii – dla ponad 80 procent Rosjan jest nim Putin. Zakładam, że pozostanie nim także po tym, jak opuści urząd prezydenta. Problem polega więc na tym, żeby odpowiedzieć na pytanie: jak będzie wyglądała polityka Rosji po odejściu tego lidera. Nie namawiam oczywiście, aby – podobnie jak Roosevelt Putin ubiegał się o prezydenturę przez cztery kadencje. Siły polityczne w Rosji powinny się jednak porozumieć co do zasad funkcjonowania systemu politycznego, w którym człowiek będący liderem dla większości społeczeństwa – nie będzie zajmował stanowiska prezydenta. Chodzi o to, by w ramach obowiązującej konstytucji wypracować taki mechanizm, który pozwoliłby Putinowi mieć wpływ na podejmowanie kluczowych dla państwa decyzji.

Gleb Pawłowski, rozmawiał w Moskwie Andrzej Pisalnik
Gleb Pawłowski jest prezesem Fundacji Skutecznej Polityki, strategiem polityki zagranicznej Kremla

Zbyt krzywe zwierciadło

Źródło: Rzeczpospolita: Zbyt krzywe zwierciadło
15.02.2007

Styl pisania o Polsce, do jakiego powoli przyzwyczajają się niemieckie gazety, powinien zaniepokoić nie tylko rząd, ale i opozycję. Niedobre stereotypy na temat naszego kraju i przyzwyczajenie, że w razie konfliktu zawsze winna jest Polska, za Odrą mogą trwać znacznie dłużej niż rządy braci Kaczyńskich – pisze publicysta „Rzeczpospolitej”

Relacje niemieckich gazet dotyczące naszego kraju przypominają raporty z ponurych środkowoazjatyckich dyktatur postsowieckich. Oto przegląd z ostatniego tygodnia. „Die Welt” zarzuca polskim władzom „politykę rodem z komunizmu”. „Obojętność ma czasami dobre strony” – pisze komentator „Die Welt” Jacques Schuster, który dodaje: „Co za szczęście, że większość Niemców nie interesuje się Polską, bo gdyby dokładniej przyjrzeli się sąsiadowi, wydaliby prawdopodobnie okrzyk przerażenia”. Niemiecki publicysta uważa, że Kaczyńskim forsującym lustrację nie chodzi tylko o zlikwidowanie dawnych układów, ale o zemstę na kolegach z „Solidarności”.

Wylicza grzechy rządu: już drugi rok blokuje pieniądze dla niemiecko-polskiej wymiany młodzieży, uparcie nie odpowiada na ofertę Angeli Merkel, która usiłuje gazociąg północny uczynić znośnym dla Polski, pielęgnuje też nienawiść do Niemców. Skutki są opłakane: Polska przestaje być poważnie traktowanym partnerem. A Niemcy? Muszą czekać, aż ich sąsiad się opamięta.

W podobnych duchu pisze „Sueddeutsche Zeitung” – stosunki z sąsiadami zostały zdominowane przez spory o przeszłość, czego przejawem są „trudne do zrozumienia” ataki na Niemców. Korespondent dziennika w Polsce Thomas Urban wyjaśnia, że Kaczyńscy zarzucają Niemcom rewizjonizm historyczny, a Rosji – odrodzenie radzieckiego imperializmu. „W Berlinie nikt nie jest w stanie zrozumieć tych zarzutów, ponieważ odpowiedzialności Republiki Federalnej za skutki drugiej wojny światowej nie kwestionuje żadna poważna siła polityczna, nawet Związek Wypędzonych” – podkreśla.

Tygodnik „Der Spiegel” przepytuje Władysława Bartoszewskiego i w rozmowę wplata tezę, że bracia Kaczyńscy są „opętani ideą walki przeciwko komunistycznym układom, która to walka dzieli kraj”.

I wreszcie „Tagesspiegel”: niemieccy politycy nie powinni dłużej milczeć ani wobec reakcyjnych wypowiedzi i zachowań w Niemczech, ani wobec nonsensownych propozycji płynących z Polski – apeluje i przestrzega: „stosowana przez Niemców dżentelmeńska maniera milczenia oznacza w rzeczywistości tolerowanie powrotu do nacjonalistycznych wzorów myślenia”.

Polska wina

Polscy komentatorzy smętnie na to kiwają głowami i utyskują, jak bardzo niedobre efekty dla wizerunku Polski przynosi polityka braci Kaczyńskich. Czy naprawdę wszystko da się usprawiedliwić kiksami obecnej koalicji?

O błędach tych „Rzeczpospolita” pisała nieraz. Echa słynnej sprawy „dziadka Tuska” w kampanii wyborczej, zbyt nerwowa reakcja na karykatury kartofli czy niezręczna krytyka obecności prezydenta Koehlera na zjeździe ziomkostw – wszystko to boleśnie dotknęło Niemców.

Minister Fotyga powinna pewnie rozróżniać traktaty polsko-niemieckie, ale trzeba też zaznaczyć, że jedną pomyłkę z porannej rozmowy radiowej w wielu niemieckich mediach wykreowano na tezę, że oto Polacy chcą zakwestionować granice na Odrze i Nysie.

Do spisu win Polaków dopisywano również inne. Krytyczne wypowiedzi członków polskiego rządu o wystawie Eriki Steinbach wywołały neurotyczną reakcję niemieckiej prasy. A to już nad Wisłą może budzić uzasadnione obawy.

Polski rząd miał prawo krytykować wystawę, która wprowadza do debaty o losie Niemców niepokojące porównania – powojenne deportacje ludności niemieckiej z Polski zestawia się z masakrą Ormian przez Turków.

W podobnie nieuczciwy sposób nadinterpretowano uwagi polskiej szefowej dyplomacji o drastycznych przypadkach, gdy urzędnicy z Jugendamtów zabraniali rodzicom z mieszanych polsko-niemieckich małżeństw rozmawiać z dziećmi po polsku. Śmiem twierdzić, że w podobnie nieprzychylnym stylu niemieckie media nie piszą o żadnym innym swoim sąsiedzie.

Nierówne boki trójkąta

– Nie ma tygodnia bez antyniemieckiej tyrady – głosi wszem i wobec „Der Spiegel”. Problem w tym, że coraz częściej każda polemika z niemieckim punktem widzenia bywa uznawana za przejaw antygermańskich fobii.

Raz po raz obracamy się zatem w dziwnym trójkącie akcji i reakcji. Jeden bok tego trójkąta stanowią – niekiedy niezręczne, a niekiedy odnoszące się do realnych problemów – wypowiedzi polskich polityków. Drugi bok to reakcje niemieckich polityków i gazet. Wreszcie jako trzeci bok – reakcje na takie spory polskiej opozycji i mediów. W proporcjach tego trójkąta nie ma równowagi. W Niemczech zarówno politycy, jak i media głoszą niemal powszechnie, że wszystkie problemy są wyłączną winą polskiego rządu.

Podobne treści można wyczytać w „Gazecie Wyborczej” czy „Polityce”, gdzie zbagatelizowano na przykład postulat zamknięcia kwestii własnościowych aneksem do traktatu z 1991 r., a wystawę pani Steinbach uznano za „gazetkę ścienną”.

W Niemczech lewica i prawica prowadzą wspólną politykę zagraniczną uzgodnioną w ramach wielkiej koalicji. Jej dogmaty w kwestiach polsko-niemieckich popierają zgodnie niemal wszystkie media. A w Polsce trwa propagandowa wojna na śmierć i życie między PiS a PO oraz obozem liberalnym w mediach. To osłabia skuteczność naszej polityki zagranicznej. Nietrudno zgadnąć, że pozycja Niemiec jest zatem o wiele lepsza niż Polski.

W niemieckich gazetach rzadko można znaleźć dociekliwe analizy na temat taktyki Eriki Steinbach, niesmak po kartoflanych karykaturach czy choćby polskie argumenty przeciw rurze pod Bałtykiem.

Trzeba przyznać, że niekiedy dzienniki z RFN usiłują wskazać problemy po obu stronach, ale ich waga rzadko bywa równa. Przywołajmy jeszcze raz publikację „Tagesspiegla”, wzywającego, by nie milczeć ani wobec przejawów szowinizmu w Niemczech, ani wobec retoryki antyniemieckiej w Polsce. Jednak podczas gdy za przykład niedobrych relacji z Polską podaje się obraźliwy dla Polaków transparent, który pojawił się na finałowym meczu piłki ręcznej w Kolonii, to po drugiej stronie na ławie oskarżonych sadza się polski rząd z premierem Kaczyńskim jako naczelnym podżegaczem.

Etykietki i polskie kiksy

Powtórzmy zatem raz jeszcze. Polskę i Niemcy dzielą trzy kwestie sporne: kwestia rury bałtyckiej, kwestia sposobu zamknięcia ewentualnych roszczeń ludzi w rodzaju Rudiego Pawelki i kwestia kształtu Centrum przeciw Wypędzeniom. We wszystkich tych sprawach niemieccy dyplomaci i media udowadniają Polakom, że w żadnym razie nie naruszy to polskich interesów. Ale gdy Polacy mają wątpliwości, to zbyt prędko pojawia się zniecierpliwienie i oburzenie.

Niemieckie gazety dziwią się, dlaczego Polska nie chce zadowolić się dostępem do rurociągu. Dlaczego Polaków nie satysfakcjonuje deklaracja, że ekspozycja w Centrum nie będzie tworzyć historii na nowo? W kwestii pozwów Rudiego Pawelki powinniśmy zapomnieć o nowelizacji traktatu i uznać, że sprawę zamyka deklaracja o tym, iż na forum międzynarodowym rząd RFN będzie występować przeciw pozwom. A kto tego nie akceptuje, szybko otrzymuje deprecjonującą etykietkę.

Bo kogo niepokoi Erika Steinbach, ten „kopiuje resentymenty z lat PRL”, kto nie chce bałtyckiej rury, ten wykazuje chorobliwą nieufność wobec niemieckich intencji, a kto chce uzupełniania traktatu z 1991 roku o aneks zamykający kwestie własnościowe, ten chce wywrócić do góry nogami fundamenty stosunków między naszymi krajami.

Teraz wystarczy już tylko do każdej z tych kwestii dokleić jakiś polski kiks i już można poczuć się zwolnionym z analizy. W sprawie wystawy Steinbach wystarczy nagłośnić rządowe naciski na wycofanie polskich eksponatów, a w kwestii rury – pooburzać się na porównanie rury do paktu Ribbentrop-Mołotow.

Jeśli jednak polemika z takimi poglądami w Berlinie nie jest uważana za równouprawniony pogląd, ale za przejaw antyniemieckiej fobii – to mamy problem.

Wilcze prawa opozycji

Prawem opozycji jest pokazywanie, że rząd Kaczyńskiego w relacjach z Niemcami nie może na ostrzu noża stawiać zbyt wielu kwestii, a jeśli już to czyni, to nie powinien popełniać szkolnych błędów.

Czy jednak wśród oponentów rządu ma to usprawiedliwiać brak refleksji na temat tonu, w jakim niemiecka prasa zwykła pisać o Polsce? Opozycja powinna też reagować, gdy w Berlinie głosi się tezę, że niedemokratyczny rząd Kaczyńskich używa antygermańskiej ideologii jako głównego elementu swojej propagandy. Dlaczego publicyści utożsamiani z Platformą Obywatelską milczą, gdy na łamach „FAZ” politykę historyczną i np. Muzeum Powstania Warszawskiego przedstawia się jako narzędzie kreowania wrogości wobec Niemców. Tezy, że lustracja miała w Polsce upokorzyć konkurencyjne wobec PiS solidarnościowe elity i zniszczyć Kościół, brzmią równie absurdalnie. Dlaczego sympatyzujący z PO analitycy nie przypomną, że działacze postkomunistycznej PDS głoszą podobne tezy: lustracja w byłej NRD została zaplanowana po to, by upokorzyć elity Ossi dla uzyskania pełnej dominacji Wessi.

Przykro pisać, ale polscy politycy opozycyjni pozwalają sobie na ton krytyki wobec rządu w stylu, jaki nigdy nie pojawia się u niemieckich polityków opozycji. Tym bardziej przykro, że w niemal wszystkich kluczowych sprawach PO zajmuje podobne stanowisko jak PiS. Sygnalizował to choćby Bronisław Komorowski w czasie swojej wizyty w Berlinie w październiku zeszłego roku.

Gdy jednak tematem wypowiedzi staje się kryzys w stosunkach polsko-niemieckich, politycy opozycji z niezwykłą łatwością akceptują tezę, że jedynymi winowajcami są bracia Kaczyńscy.

Stereotyp, że wina leży zawsze po polskiej stronie, może zakorzenić się w niemieckim myśleniu na długo. I przetrwać nawet, gdy do władzy dojdzie opozycja. A wtedy to politycy obecnej opozycji zderzą się ze stereotypami, które dziś nazbyt często tolerują.
Piotr Semka