Atak na ostatki demokracji w Rosji

Źródło: Rzeczpospolita: Atak na ostatki demokracji
13.02.2007

Tylko organizacje pozarządowe dysponujące rzeszą prawników mogą skutecznie bronić praw człowieka w Rosji. Jeśli ich zabraknie, o sytuacji w swoim kraju będzie informował nas tylko Władimir Putin – pisze znawczyni spraw rosyjskich

W Monachium Putin zaatakował nie tylko demokracje zachodnie, z USA na czele. Zaatakował również resztki demokracji w Rosji, ogłaszając tym samym ostateczną z nimi rozprawę. Ostatnimi padającymi bastionami są organizacje pozarządowe, szczególnie te mające w herbie obronę praw człowieka.

Putin powiedział: „Finansowanie organizacji pozarządowych przez rządy państw obcych to instrument wpływu na politykę rosyjską. Myślę, że to rozumieją wszyscy. To jest polityka obcych państw w stosunku do Rosji. Do czego to podobne? Czy to jest normalna demokracja? To finansowanie ukryte przed społeczeństwem! Co w tym demokratycznego? Możecie mi powiedzieć? Nie, nie możecie. I nie powiecie nigdy, bo to nie demokracja, a zwykły wpływ jednego państwa na drugie”.W większości państw świata jednak takie organizacje funkcjonują – tyle że władze tych krajów mają mniejsze powody do obaw niż prezydent Rosji. Amnesty International, Human Rights Watch, Fundacja Helsińska i wiele innych nieustannie zasypują ONZ, Unię Europejską, Radę Europy raportami o więzieniu, torturowaniu, zabijaniu działaczy organizacji broniących praw człowieka, opozycyjnych dziennikarzy czy adwokatów.

Rosja bez organizacji pozarządowych byłaby współczesną formą Związku Radzieckiego. Przypomnijmy, jakie akcje mające zastraszyć opozycję miały miejsce kolejno w 2004 r. We wrześniu krwawo stłumiono antyprezydencką demonstrację w mieście Elista, stolicy Kałmykii. Niedługo potem nastąpiła planowa i okrutna pacyfikacja baszkirskiego miasta Błagowieszczensk. Potężne oddziały Specnazu wpadały do dyskotek, restauracji, domów prywatnych, mieszkań. Biły, gwałciły, grabiły.

Tylko obrońcy praw człowieka dysponujący rzeszą prawników mogą w takich sprawach być uczestnikami procesów karnych w charakterze albo oskarżycieli społecznych, albo – przynajmniej – obserwatorów. To właśnie ci ludzie ujawnili, że akcje w miastach Elista i Błagowieszczensk przebiegały zgodnie z tajnym rozporządzeniem rosyjskiego MSW zezwalającym na wprowadzanie tzw. punktów filtracyjnych (czyli miejsc tortur) oraz na użycie broni palnej przeciwko cywilom.

Jedne organizacje obrony praw człowieka zajmują się monitoringiem naruszeń tych praw, inne – pomocą obywatelom. Są potrzebne, więc powstaje ich coraz więcej – dziś działa już kilkaset. Najbardziej znane to Memoriał, Za Prawa Człowieka i Moskiewska Grupa Helsińska.

To właśnie przewodnicząca Grupy Helsińskiej Ludmiła Aleksiejewa była bohaterką „szpiegowskiego dramatu” w styczniu 2006 r., kiedy rosyjskie służby specjalne „nakryły” należący do Ambasady Wielkiej Brytanii kamień nafaszerowany szpiegowską techniką. Kto dostarczał kamieniowi informacje? To był początek ataku na ostatnich demokratów w Rosji. W sobotę w Monachium nastąpiło ogłoszenie wyroku. Pozostaje jeszcze tylko egzekucja.

Gdy znikną organizacje pozarządowe w Rosji, zniknie też informacja o tym, co się naprawdę w tym kraju dzieje. Informować nas będzie o tym Władimir Putin.
Krystyna Kurczab-Redlich
Autorka była wieloletnią korespondentką polskich mediów w Rosji

Rytualne mordy Żydów na chrześcijańskich dzieciach c.d.

Źródło: Rzeczpospolita: Autor książki o rytualnych mordach broni swojej tezy
13.02.2007

Profesor Ariel Toaff nie zgodził się na rozmowę z „Rz”. Gdy spytaliśmy o jego książkę „Krwawa Pascha”, rzucił słuchawką.

Sprawę wydanej we Włoszech monografii, w której twierdzi, że w średniowieczu żydzi dokonywali rytualnych mordów na chrześcijańskich dzieciach, opisaliśmy w piątek.

Przed zarzutami oburzonych środowisk żydowskich Toaff bronił się na łamach izraelskiego dziennika „Haaretz”. – Pozostanę wierny prawdzie i wolności badań naukowych, nawet jeżeli mnie ukrzyżują -oświadczył profesor.

Podkreślił, że nie twierdzi, iż judaizm dopuszcza rytualne mordy. Opisał jedynie zbrodnicze działania aszkenazyjskiej, ekstremistycznej sekty działającej na marginesie średniowiecznej społeczności żydowskiej. Zabójstwa te miały być „aktem zemsty” za cierpienia, jakich żydzi zaznali od chrześcijan.A dziecięca krew miała być używana do wyrobu macy i specjalnych magicznych eliksirów. – Ponieważ judaizm nie dopuszcza obcowania z krwią, używano jej w wysuszonej i sproszkowanej postaci – podkreślił profesor Toaff.

Absurdalna teza

Publikacja wywołała w Izraelu oburzenie. – Ta teza jest absurdalna. Toaff w dużej mierze oparł się na mojej pracy, ale ją źle zinterpretował -powiedział „Rz” prof. Israel Yuval, najwybitniejszy specjalista od dziejów średniowiecznych aszkenazyjczyków. -Faktycznie istniała wówczas wśród żydów ideologia zemsty na chrześcijanach. Miał jej jednak dokonać Bóg – podkreślił.

Teorię Teoffa potępił również jego macierzysty Uniwersytet Bar-Ilan. – Jak tylko profesor wróci z Włoch, gdzie obecnie przebywa, poprosimy go, aby przedstawił nam swoje dowody. Dopóki nie znamy jego wersji i treści książki, nie możemy nic więcej stwierdzić – powiedział „Rz” przedstawiciel uczelni Szmulik Algrabli.

Na przekór opinii publicznej

Jak powiedział nam jeden ze znajomych profesora, sprawa nie jest jednak tylko zwykłym akademickim sporem pomiędzy historykami: – Toaff stawia prowokacyjne tezy, trochę na przekór opinii publicznej i swojemu środowisku. To wynika z jego silnie lewicowych poglądów.

Uniwersytet, na którym pracuje Toaff, ma opinię prawicowej, religijnej uczelni (właśnie jej student zastrzelił lewicowego premiera Icchaka Rabina), a profesor jest skonfliktowany z kolegami. Ponadto bardzo krytycznie ocenia politykę Izraela wobec Palestyńczyków. -Być może książka jest związana ze współczesnością. Być może chciał on w ten sposób pokazać, że Żydzi są także zdolni do popełniania niegodnych czynów -uważa znajomy profesora. O tym, jak książka wzburzyła opinię publiczną, świadczą wpisy internautów na forach izraelskiej prasy: „To żydowski antysemityzm”, „Książka na pewno będzie się świetnie sprzedawać w krajach arabskich”, „Trzeba pozbawić tego faceta tytułów”, „On kłamie w żywe oczy dla forsy i sławy”.

Groźby i wyzwiska

– Niektórzy internauci wzywają nawet do zabicia prof. Toaffa. Wszystkie tego typu wpisy natychmiast jednak usuwamy -powiedział „Rz” Ofri Ilani z „Haaretz”, który przeprowadził wywiad z Toaffem.

Przyznaje jednocześnie, że cała teoria jest szokująca. – Każdy izraelski uczeń wie, że mordy rytualne to haniebne antysemickie kłamstwo i nagle coś takiego twierdzi jeden z nas -mówi Ilani.
Piotr Zychowicz

Początek historii o Rytualnych mordach Żydów na chrześcijańskich dzieciach

Rytualne mordy Żydów na chrześcijańskich dzieciach

Źródło: Rzeczpospolita: Antysemicki mit wraca
09.02.2007

HISTORIA Zdaniem prof. Toaffa mordów dokonywali członkowie skrajnego odłamu wyznawców judaizmu. Krew dzieci była im rzekomo potrzebna do wyrabiania macy i sporządzania specjalnych eliksirów

Książka izraelskiego profesora budzi ogromne kontrowersje. Opisuje w niej rytualne mordy dokonywane przed wiekami przez Żydów na chrześcijańskich dzieciach

Profesor Ariel Toaff jest szanowanym naukowcem, szefem Wydziału Historii Żydowskiej na Uniwersytecie Bar-Ilan w Tel Awiwie. Specjalizuje się w dziejach wyznawców judaizmu mieszkających w średniowiecznej Europie.

Jego najnowsza publikacja wprawiła jednak w osłupienie kolegów historyków i przedstawicieli społeczności żydowskich. W monografii „Krwawa Pascha. Europejscy Żydzi i rytualne mordy” prezentuje tezę, że antysemicki mit dotyczący porywania i zabijania chrześcijańskich dzieci miał potwierdzenie w faktach. Według włoskiego dziennika „Corriere della Sera” Toaff udowadnia, że wiele podobnych zbrodni rzeczywiście miało miejsce w latach 1100 – 1500 w okolicach Trydentu.

Sekta morderców

Zdaniem izraelskiego historyka, związanego z Włochami – właśnie w tym kraju wydał swoją książkę – mordów dokonywali członkowie skrajnego odłamu wyznawców judaizmu pochodzenia aszkenazyjskiego. Krew dzieci była im rzekomo potrzebna do wyrabiania macy i sporządzania specjalnych eliksirów, tzw. koszernej krwi. Miały one mieć lecznicze właściwości i być opatrzone certyfikatem rabina.

– Nawet jeżeli autorowi udałoby się udowodnić, że przed wiekami istniała taka sekta dewiantów, nie można jej w żaden sposób identyfikować ze społecznością żydowską – oburzył się cytowany przez izraelski dziennik „Jerusalem Post” dr Amos Luzzatto, jeden z liderów społeczności żydowskiej we Włoszech.

„Nie można brać deklaracji wymuszonych przed wiekami pod wpływem brutalnych tortur i stwarzać na ich podstawie szalonych i kłamliwych teorii” -napisało w specjalnym oświadczeniu 12 czołowych włoskich rabinów. Nie ukrywali oburzenia.

Przypomnieli też, że choć Żydzi faktycznie często przyznawali się do mordów na chrześcijańskich dzieciach, ich zeznania były wymuszone na mękach. Jednak prof. Toaff nie tylko nie wziął tego pod uwagę, ale swoją książkę oparł właśnie na odnalezionych protokołach tych przesłuchań.

Nawet ojciec jest przeciw

„Jedyna krew, jaka została przelana w związku z tymi sprawami, była krwią niewinnych Żydów” -napisali włoscy rabini. Za rzekome rytualne mordy głową płacili nie tylko domniemani sprawcy, ale również stawały się one zarzewiem brutalnych antysemickich pogromów.

Co ciekawe, pod oświadczeniem podpisał się ojciec historyka, Elio Toaff, niegdyś naczelny rabin Rzymu, uznawany za najwyższy autorytet moralny włoskich Żydów. Ten sam, który gościł niegdyś Jana Pawła II w synagodze (to wydarzenie stało się przełomem w dialogu katolicko-judaistycznym).

Cytowany przez brytyjski „Daily Telegraph” autor książki określił oświadczenie rabinów jako „haniebne”. – Zanim mnie osądzili, powinni sobie zadać trochę trudu i przeczytać książkę – oświadczył.

Opisał m.in. przypadek dwuletniego Simonino z Trydentu, którego ciało zostało odnalezione w kanale w marcu 1475 roku. Za zabójstwo to uśmiercono 16 miejscowych Żydów. Chłopiec został beatyfikowany i przez blisko pięćset lat, do Soboru Watykańskiego II, otoczony kultem katolickiego męczennika.

Błąd warsztatowy

W Polsce głosy na temat rzekomych zbrodni pojawiały się niekiedy w antysemickiej publicystyce przed II wojną światową. W XVIII wieku teorie takie głosił zaś rabin, który porzucił judaizm, niejaki Serafinowicz.

Obecnie, jak podkreślają eksperci, nikt poważny nie twierdzi w Polsce, że Żydzi rzeczywiście zabijali chrześcijańskie dzieci, aby wykorzystać ich krew.

– To niepoważne pomysły. Cały ten mit oparty był na zwykłych plotkach – powiedział „Rz” prof. Jerzy Robert Nowak, historyk związany z Radiem Maryja. – Podtrzymywanie takich plotek dzisiaj przez historyków wypływa z błędu warsztatowego. Istnieją bowiem na ich potwierdzenie tylko źródła ze strony chrześcijańskiej, a żadnych z żydowskiej. Żeby to udowodnić, trzeba by zaś było mieć oba i je skonfrontować -dodał.
PIOTR ZYCHOWICZ, pik

Powiedzieli „Rz”
prof. Jerzy Tazbir, historyk, autor „Okrucieństwa w nowożytnej Europie”

W średniowiecznej i nowożytnej Europie, tak samo jak dziś, funkcjonowali pedofile-mordercy. To oni porywali i zabijali dzieci. Odpowiedzialność za te akty zrzucano zaś na Żydów. Nie widziałem żadnych dowodów, które potwierdzałyby takie oskarżenia. Nie znalazł ich też nikt inny. Nikt nie udowodnił również istnienia tajemniczej aszkenazyjskiej sekty, która miałaby dokonywać mordów. Nie sądzę więc, żeby nagle udało się to panu Toaffowi. Żaden szanujący się polski historyk nie mógłby napisać czegoś takiego. Nikt ze środowiska nie podałby mu ręki.
prof. Israel Gutman, Instytut Yad Vashem w Jerozolimie

Nie mogę uwierzyć, że żydowski historyk mógł napisać taką książkę. To jakiś obłęd. Przecież mit o mordowaniu chrześcijańskich dzieci jest jednym z elementów dzikiego, prymitywnego antysemityzmu, który doprowadził w XX wieku do tak straszliwych skutków. I ten człowiek jest profesorem historii na izraelskim uniwersytecie…? Przecież to, że Żydzi mordowali chrześcijańskie dzieci, jest tak samo prawdziwe, jak to, że my teraz jesteśmy na Księżycu. Zachowało się tyle żydowskich dokumentów z tamtych czasów, m.in. o obyczajach i życiu codziennym, ale w żadnym z nich nie ma o tym nawet najmniejszej wzmianki.

Początek historii o Rytualnych mordach Żydów na chrześcijańskich dzieciach c.d.

Przybywa gejów dzięki promocji homoseksualizmu

Źródło: Rzeczpospolita: Przybywa gejów dzięki promocji homoseksualizmu
10.02.2007

Aż siedem procent nastolatków w Ameryce uważa się za homoseksualistów. To przynajmniej dwa razy więcej niż w poprzednim pokoleniu

Carolyn Laub dopiero na studiach przyznała swoim rodzicom i znajomym, że do łóżka woli pójść z kobietą niż mężczyzną. – Moje dwie najlepsze znajome, jedna katoliczka, druga baptystka, przestały się ze mną spotykać. Ojciec, choć ateista, także długo ze mną nie rozmawiał. Do dziś nie we wszystkich miejscach odważę się iść za rękę z moją narzeczoną -mówi „Rz” 32-letnia dziś kobieta.

Aby pomóc młodszym lesbijkom i gejom otwarcie przyznawać się do preferencji, Laub stanęła na czele Gay Straight Alliance w Kalifornii. Organizacja ma już kluby w trzech tysiącach amerykańskich szkół średnich i wyższych. Ich głównym zadaniem jest przeciwdziałanie przemocy wobec uczniów, których pociągają koledzy i koleżanki tej samej płci. To pomaga. – Dziś większość homoseksualistów deklaruje swoje preferencje już w wieku 13 – 15 lat, a nawet wcześniej. W telewizji widzą sławnych polityków, aktorów, piosenkarzy, którzy są gejami. W Internecie mogą znaleźć stowarzyszenia gejowskie. I dochodzą do wniosku, że nie trzeba się swoich skłonności wstydzić -uważa Stephen Russell, profesor socjologii na University of Arizona.

Z anonimowej ankiety przeprowadzonej przez Instytut Harrisa wynika, że co czternasty Amerykanin w wieku 13 – 18 lat jest bądź homoseksualistą, bądź utrzymuje stosunki z obiema płciami. W poprzednim pokoleniu do takich skłonności przyznawało się zaledwie 1 – 3 procent mieszkańców USA. – Mimo że homoseksualizm jest uwarunkowany genetycznie, zależnie od otoczenia ujawnia się w odmienny sposób. Promocja zachowań homoseksualnych w amerykańskiej kulturze z pewnością przyczynia się do zasadniczego zwiększenia liczby gejów w amerykańskich szkołach – przyznaje profesor Russell.

Choć w nadchodzących wyborach prezydenckich nie ma jeszcze kandydata, który otwarcie przyznawałby się do homoseksualizmu, dla Daryla Presgavesa, rzecznika amerykańskiej federacji gejów GLSEN, to tylko kwestia czasu. -Dwa pokolenia temu kobiety musiały walczyć o swoje prawa, w poprzednim pokoleniu robili to Murzyni. Teraz przyszedł czas na nas -mówi.

Akceptacja dla nastoletnich gejów w amerykańskich szkołach nie przychodzi jednak łatwo. Aż trzy czwarte z nich słyszy od kolegów obraźliwe epitety, jak „dyke” i „faggot”. 38 procent zostało poturbowanych lub pobitych. Choć, jak wynika z badań Gallupa, dziś 54 proc. Amerykanów akceptuje gejów, wobec zaledwie 38 proc. 15 lat temu, w głęboko religijnych rodzinach przychodzi to trudno. Jak podaje dziennik „USA Today”, geje stanowią nieproporcjonalnie dużą część młodych bezdomnych Ameryki. To ci, którym wciąż nie udało się przekonać własnego środowiska, że kochającym inaczej należy się szacunek.
JĘDRZEJ BIELECKI z Waszyngtonu

Michnikowszczyzna po Michniku

Źródło: Rzeczpospolita: Michnikowszczyzna po Michniku
10.02.2007

Konserwując przez ostatnich kilkanaście lat hierarchię, elity III RP pozbawiły swe autorytety następców. Jest dwóch kandydatów do sukcesji po naczelnym „Wyborczej”, ale nie wiadomo, czy i kiedy do tej nominacji dojdzie

Henryk Grynberg powiedział niedawno w wywiadzie, że jedną z głównych cech Peerelu było staranie „żeby wszyscy się uświnili, żeby nie było niewinnych”. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że nie ma w tej myśli nic oryginalnego – od siedemnastu lat słyszymy ją przecież bardzo często. Tak, ale w nieco innej wersji: „wszyscy się uświnili, nie było niewinnych”. Różnica subtelna, zważywszy, że słowa cytowane na początku wyszły z ust pisarza, który jako jeden z bardzo nielicznych polskich intelektualistów miał odwagę otwarcie mówić o swoich kontaktach z komunistycznymi specsłużbami. System starał się nas uświnić i w moim wypadku trochę mu się udało, więc chcę o tym wszystko opowiedzieć, żeby się oczyścić – zdaje się mówić Grynberg. Nie przywykliśmy do takiego tonu. Wciąż obowiązuje wersja: wszyscy byli umoczeni, więc nie ma co grzebać w tym szambie, patrzmy w przyszłość.

W tej różnicy zawiera się zasadnicza cecha stylu myślenia, który pozwoliłem sobie nazwać – utartym w polszczyźnie zwyczajem, od nazwiska jego najwybitniejszego przedstawiciela – michnikowszczyzną. Stylu myślenia budowanego na przekonaniu, że można medialnym przekazem, niczym skalpelem, wyciąć te fragmenty zbiorowej pamięci, które sprawiają ból i zmuszają do zadawania niewygodnych pytań. Wszystkie publicystyczne boje, toczone dziś przeciwko michnikowszczyznie przez najszerzej rozumiany obóz zwolenników IV Rzeczypospolitej, nawet jeśli dotyczą spraw bieżących, mają w podtekście ten zasadniczy spór – o pamięć niegodziwości systemu, którą michnikowszczyzna starała się zastąpić „kłamstwem założycielskim III RP” – mitem kompromisu pomiędzy Polakami „przychodzącymi z różnych stron historycznego podziału”.

Sojusz ślepych z uświnionymi

W założeniu miał ów mit być podstawą szerokiej formacji łączącej działaczy i sympatyków światłej (tzn. lewicowej) części byłej opozycji oraz reformatorskiego skrzydła władzy. Rzeczywistość okazała się mniej sympatyczna – salon, nad którym rząd dusz sprawował Michnik, zaludniły w przybliżeniu dwie grupy. Jedną, zdecydowanie mniej liczną, ale najczęściej zabierającą głos, stanowili ludzie opozycji, którzy dali się przekonać, że nie ma innej możliwości pokojowego zbudowania wolnej Polski, niż pozwolić komunistom przejść do niej w zwartych szykach i praktycznie nienaruszonych strukturach. Bądź też dali się do tego stopnia uwieść retoryce Michnika, że w ogóle owych struktur nie zauważyli, wierząc, że samo przeprowadzenie wyborów przemieniło dawnych „właścicieli PRL” w szczerych zwolenników wolności politycznej i gospodarczej oraz równych szans, którzy z dnia na dzień zapomnieli wyuczonych w Peerelu sitwiarskich metod „ustawiania się”.

Grupę drugą, siłą rzeczy bardzo liczną w kraju, który przeszedł to, co przeszedł, stanowili ci, którzy faktycznie się w Peerelu uświnili i nie byli niewinni, ale wcale nie mieli ochoty się czyścić, skoro mogli tego uniknąć (a mogli dzięki politycznym błędom Wałęsy i jego doradców skupionych potem w kierownictwie OKP i Unii Wolności).

Ten sojusz nadal stanowi podstawę tego, co Piotr Wierzbicki nazwał kiedyś Eleganckim Towarzystwem, i nadal sprawą kluczową dla tego Towarzystwa jest obrona wyznawanej przez niego wizji przeszłości.

Michnikowszczyzna się nie zmieniła, zmieniła się natomiast zasadniczo jej sytuacja. Utraciła swój monopol na prawdę, utraciła w znacznym stopniu rząd dusz, w czym zwłaszcza istotny jest fakt, że po raz pierwszy od roku 1989 u władzy znajdują się środowiska zupełnie niepodatne na jej wpływ. A co najbardziej spektakularne, Kościół III RP utracił też swojego papieża. Adam Michnik wycofał się z linii walki, ograniczył aktywność do tekstów jubileuszowych bądź historycznych. Na dodatek jego autorytet, którego przywołanie ucinało niegdyś polemiki, został publicznie zakwestionowany.

Michnikowszczyzna stała się oblężoną twierdzą ze wszystkimi tego skutkami. Jest to przecież, przyznajmy, forteca potężna – najbardziej czytana gazeta codzienna, najpoczytniejszy tygodnik, opiniotwórcze radio, znaczne wpływy w prywatnych telewizjach… Tak wpływowa opozycja mogłaby przysporzyć każdej władzy znacznie większych kłopotów. Mając w swych szeregach liczne gwiazdy dziennikarstwa i celebrities, mogłaby dzień po dniu punktować potknięcia obozu przeciwnego, mogłaby porywać za sobą ludzi chcących nie tylko tkwić w bezproduktywnym proteście, ale i coś zmienić. Jak to wygląda w praktyce, pokazał żałosny efekt próby wyprowadzenia Polaków na ulice i do namiotowego miasteczka pod Sejmem w szczycie otrąbionej „końcem IV RP” afery taśmowej. Był to dobitny, choć niejedyny dowód, że michnikowszczyzna w znacznym stopniu marnuje swój potencjał, zużywając go na przekonywanie przekonanych.
Specjaliści od bluzgu

Zajadłość, z jaką to czyni, nie zważając, że jest ona – jak zresztą wszelkie zacietrzewienie – przeciwskuteczna, nazwałem swego czasu małpim rozumem. Po namyślę przyznaję się do pomyłki. Nie ma w tym nic małpiego, irracjonalnego. Taki, a nie inny ton antyprawicowych mediów wynika z konkretnych przyczyn.

Pierwsza to wspomniana już okoliczność socjologiczna. Skoro najbardziej zaangażowanych zwolenników zgromadziła wokół Michnika obawa przed rozliczeniami – tym, co dziś artykułują, jest zaciekły opór przeciwko wszelkim zmianom. Jeśli michnikowszczyzna ma utrzymać swój stan posiadania, nie może, zwłaszcza w chwili, gdy zabrakło jej charyzmatycznego lidera, przyznawać, że owszem, w III RP nie wszystko szło dobrze i trzeba takich czy innych systemowych zmian. Nie może swej krytyki ograniczyć do błędów Kaczyńskiego. Musi iść w zaparte, potępiać w czambuł wszelkie zmiany i bronić „jak niepodległości” III RP z całym dobrodziejstwem inwentarza – postkomunistyczną oligarchią, niejasnymi powiązaniami między polityką i biznesem etc.

Po drugie zaś, zmiana sytuacji nie zmieniła faktu, że główną bronią michnikowszczyzny pozostało wykluczanie. Cały jej język pojęciowy nastawiony jest na – przepraszam za przemądrzałe słowo – stygmatyzowanie. Jej czołowe pióra wyćwiczone są w strącaniu pomiędzy potępionych, jej zapaleni wyznawcy oczekują jasnej, wyraźnej etykiety, kto jest nie nasz, kogo nie czytać, nie słuchać i nienawidzić. Styl myślenia i publicznego działania ludzi ze środowiska „Gazety Wyborczej” i „Polityki” kształtował się w histerycznej walce o to, aby na myślenie Polaków nie uzyskali wpływu endek-antysemita, klerykał i jaskiniowy antykomunista. W tym stylu nie mieści się nie tylko dialog, spór, ale nawet profesjonalna polityczna agitacja. Jedynym, co michnikowszczyznie wychodzi dobrze, jest bluzg.

Stąd debata publiczna zamiast na analizę, choćby najbardziej krytyczną, sytuacji kraju i poczynań rządzących, wekslowana jest na jałowe dywagacje – ich treść zależy od tego, co i jak się michnikowszczyźnie kojarzy. Język PiS kojarzy się jej z językiem Peerelu, rządy PiS kojarzą się z rządami Pezetpeeru, Kaczyński kojarzy się Gomułką albo z Putinem – skojarzenie może być najbardziej powierzchowne, zgoła bezsensowne, byle tylko było obelżywe.

Niedźwiedzia przysługa

Michnikowszczyzna skupiła się na zaciekłej obronie symboli. Przede wszystkim, oczywiście, swego wielkiego nieobecnego, czyli Adama Michnika. Linia tej obrony jest jednak osobliwa. Po pierwsze, prowadzący ją za najlepszy sposób pomniejszenia szkód wyrządzonych Polsce przez redaktora naczelnego „Gazety Wyborczej” uznali pomniejszanie jego samego. Czytamy więc od pewnego czasu, że był on tylko jednym z wielu publicystów, a jego „Gazeta” jedną z wielu gazet, że właściwie nie miał na debatę publiczną III RP żadnego wpływu, a przypisywanie mu roli demiurga to absurdy. Z roli najwyższego guru został Michnik nagle sprowadzony do rangi autorytetu niszowego – i to przez swoich obrońców.

Po drugie, w obronie Michnika sięgnięto po obosieczną broń wzbudzania litości. Michnik jest więc przedstawiany jako ulubiony chłopiec do bicia, jako goniony przez wszystkich zając, jako ofiara medialnego wieszania etc. A to oznacza zrzucenie go z piedestału znacznie skuteczniejsze, niż mógłby tego dokonać jakikolwiek wróg.

Ale na Michniku się nie kończy. Obrońcy status quo III RP zajadle walczą o obronę wszelkich dotychczasowych autorytetów. To znowu wynika ze sposobu, w jaki ich ukształtowano – inaczej po prostu nie mogą. Postkomunistyczny ład, tak, jak go kreowano, miał się opierać właśnie na autorytetach, których zgodny chór miał zastąpić instytucje demokratyczne i przekonać społeczeństwo, że nie można inaczej, tylko właśnie tak. Niestety, te autorytety się zużyły. Stąd rozpaczliwe zaprzęganie do wozu III RP papieża (to nie była Polska Kiszczaka i Michnika, tylko Jana Pawła II, powtarzają rozpaczliwie jej obrońcy) i na różne sposoby artykułowane marzenie, aby lustratorzy wreszcie odważyli się wystąpić pod Jego adresem z oskarżeniami. Ponieważ, niestety, dotąd nie występują, trzeba posługiwać się retoryką: „tak, niedługo wezmą się i za lustrowanie Wojtyły”.

Lustrowanie pozostaje czynnością w oczach michnikowszczyzny najobrzydliwszą z możliwych. Każdy lustrowany musi być więc wzięty w obronę, choćby, jak w wypadku arcybiskupa Wielgusa, wina była oczywista, i choćby oznaczało to wejście w przedziwny sojusz z ojcem Rydzkiem z jednej, a towarzyszem Barańskim z drugiej strony. Nieustannie powtarzana jest lamentacja: opluli nawet Kuronia, opluli nawet Herberta, opluwają Michnika, nic dla nich nie ma świętego!

Może szkoda czasu i miejsca na przypominanie faktów, ale takie łączenie wydarzeń zupełnie ze sobą niepowiązanych jest oczywistym szalbierstwem. Nikt nie opluł Kuronia – działacze LPR zaatakowali go dopiero po bezsensownym ataku Michnika na historyków IPN, broniącym Kuronia przed zarzutami, jakich nikt mu nie postawił. Publikacja we „Wprost”, w której bezmyślnie powtórzono oskarżenia rzucone pierwotnie przez dziennikarki „Gazety Wyborczej” (ten fakt oczywiście michnikowszczyzna ze świadomości wypiera) była oczywistą wpadką, za którą redakcja już nazajutrz przepraszała. Jedno i drugie nic nie ma wspólnego ze sobą nawzajem, z obecną władzą ani z krytyką Michnika.

Lis czy Żakowski?

Jednak dla michnikowszczyzny za każdą próbą rewidowania ustalonych raz na zawsze hierarchii stać musi PiS. Poczucie zagrożenia skłania do snucia wizji jakichś janczarów czy hunwejbinów, którzy z poduszczenia Kaczyńskich rzucili się strącać z piedestałów i stołków czcigodnych i zasłużonych. Wizji nawet tak kuriozalnych, jak ta, w której panowie Brzyk i Bolesto odzyskują Teatr Powszechny dla rewolucji moralnej Kaczyńskich. To kolejny propagandowy błąd – taki obraz zagrożenia trafia do przekonania zasiedziałym członkom Towarzystwa, ale w oczach szerszej publiczności stawia michnikowszczyznę na pozycji przegranej, choćby ze względów biologicznych. Tym bardziej że konserwując pieczołowicie przez ostatnich kilkanaście lat hierarchię, praktycznie pozbawiła ona swe autorytety następców. A wiek większości z nich oscyluje około siedemdziesiątki.

Ciekawą kwestią jest oczywiście sukcesja po samym Michniku – kwestia, której nikt nie ośmieli się głośno dyskutować, ale która przecież istnieje. Na razie Michnik jest, ale go nie ma i nie zanosi się na jego powrót. Wśród oficjalnych zastępców z „Gazety Wyborczej” żaden nie ma wystarczającej charyzmy ani autorytetu – zbyt długo pozostawali w cieniu szefa. Widać tylko dwóch nadających się kandydatów: Jacka Żakowskiego i Tomasza Lisa. Pierwszy wydaje się uosabiać samą istność Towarzystwa: przeprowadzał wywiady z największymi, od samego Michnika i księdza Tischnera począwszy, po różnych zachodnich myślicieli, z których część splendoru spłynęła i na niego, a przy tym od zawsze w swych komentarzach potrafił się utrzymać w samym środku pasma salonowej poprawności. Jeszcze rok temu mogło się wydawać, że tron Michnika odziedziczy po prostu siłą rzeczy, bez szczególnych starań.

Pojawił się jednak challenger w osobie wspomnianego już Lisa, który reprezentuje nieco inną epokę – epokę nową, w której tytułem do bycia autorytetem nie są eseje, ale oglądalność. Oczywiście Lis książki pisze także, sprzedaje je w bestsellerowych nakładach, ale przypominają one raczej książki walczącego o głosy polityka niż analityka komentatora: skupione na tym, co oczywiste i co łączy, z pozytywnym przesłaniem wezwaniem i dobrze podanym wizerunkiem własnym.

Jest bardzo charakterystyczne, że w ostatnich miesiącach Lis zasadniczo zmienił swój wizerunek. Z dziennikarza unikającego kontrowersji, wyraźnie starającego się, amerykańską modą, nie zrażać do siebie niepotrzebnie nikogo, przeistoczył się w czołowego pogromcę IV RP, a także w autora bardzo brutalnych, nikczemnych wręcz ataków na „dziennikarzy propisowskich”. Tym, którzy głoszą poglądy odmienne od michnikowszczyzny, odmawia już nie słuszności, ale elementarnej uczciwości, insynuując im sprzedajność, pisanie dla kariery i pieniędzy, podlizywanie się rządowi w zamian za stanowiska etc. Skądinąd jest to ulubiona śpiewka michnikowszczyzny – dziennikarz, który uważa aborcję za zło, nie boi się „państwa wyznaniowego” i domaga się oczyszczenia Polski z esbeckich układów, nie może mieć takich poglądów, bo takich poglądów przecież nikt wykształcony mieć nie może – musi być lizusem, karierowiczem, świnią po prostu. Jeśli ta metamorfoza nie jest sposobem walki o względy Towarzystwa, trzeba by ją uznać za jakieś szaleństwo, a Lis, zawiadujący swą dotychczasową karierą w sposób bardzo przemyślany, na narwanego nie wygląda.

Rozstrzygnięciem castingu na nowego Michnika będzie nominacja dla kolejnego naczelnego „Gazety Wyborczej”. Trudno powiedzieć, czy i kiedy do niej dojdzie. Wydawca gazety może chcieć ją uwolnić od całego ideologicznego balastu i zamienić po prostu w maszynkę do robienia pieniędzy (jak to się stało z równie niegdyś „etosowym” Radiem Zet). Poza tym, żeby w ogóle było o czym rozmawiać, Michnik musiałby złożyć rezygnację – na co wyraźnie nie ma ochoty. Z drugiej strony, nie może nie widzieć, że im dłużej ją odwleka, tym gorzej wygląda sytuacja w oblężonej twierdzy i tym mniejsze są przyszłe szanse budowanego przez niego przez lata z takim wysiłkiem obozu lewicowo-liberalnego.

PiS niczego nie zbuduje

Paradoksalnie, dalsze odwlekanie decyzji możliwe jest głównie dzięki Jarosławowi Kaczyńskiemu. Dla premiera i szefa PiS bitwa o pamięć nie jest bowiem li tylko oczyszczeniem pola, aby można było na nim stawiać fundamenty nowej, lepszej Polski. Odnoszę wrażenie, że w jego myśleniu wciąż trwa rok 1990, w najlepszym razie 1992, trwa „wojna na górze” i „nocna zmiana”, które tym razem on chce wygrać. Logika tej wojny sprawia, że, wbrew insynuacjom michnikowszczyzny, PiS nie potrzebuje wcale żadnych konserwatywnych dziennikarzy czy intelektualistów, przeciwnie, widzi w nich tylko niebezpiecznych, bo niepoddających się sterowaniu konkurentów do wpływu na swój elektorat. PiS w obecnym kształcie nie życzy sobie istnienia Krasnodębskiego, Semki czy Wildsteina tak samo, jak nie potrzebuje Marcinkiewicza czy Sikorskiego. PiS w obecnym kształcie potrzebuje tylko Netzlów, Skrzypków i Jasińskich.

I tu jest główny problem Polski – także tych, których michnikowszczyzna tępi jako „nieświętych młodzianków”: bezczelnych czterdziestolatków, którzy mają czelność odrzucać jedynie słuszne autorytety i poza wyznaczonym trybem awansów zrzucać ze stołków zasłużonych dziadków z Towarzystwa. Czyli tych, którym marzy się Polska wolna od postkomunistycznej oligarchii i esbeckich mafii,, ale zarazem Polska wolnego rynku, zbudowana na niezależnych od władzy instytucjach kierujących się w działaniu i wyborze szefów własnymi procedurami. PiS, choć odegrało wobec patologii III RP rolę lodołamacza, do budowy takiej Polski jest niezdolne. Zwolennikom IV RP także przychodzi więc dziś czekać. Na kogo i jak długo, to inny temat.
RAFAŁ A. ZIEMKIEWICZ

Islam w Niemczech

Źródło: Rzeczpospolita: Islam i strach
03.02.2007

Z każdym rokiem przybywa w Niemczech wyznawców islamu. Jest ich dzisiaj trzy i pół miliona, o kilkaset tysięcy więcej niż przed dekadą. Rośnie liczba meczetów, już nie w dawnych salach gimnastycznych czy opuszczonych halach fabrycznych. W całym kraju powstają okazałe budowle z minaretami i kopułami. Na islam przechodzi też coraz więcej Niemców. Przed dwoma laty na zmianę religii zdecydowało się cztery tysiące osób. Prawie dziesięć razy więcej niż jeszcze kilka lat temu. Muzułmańskie dziewczęta coraz częściej przychodzą do szkół w chustach na głowach z zaświadczeniami zwalniającymi od uczestnictwa w lekcjach wychowania fizycznego, nie mówiąc już o zajęciach z pływania. Takie jest życzenie muzułmańskich rodziców, którzy nie wyobrażają sobie, aby ich córki w strojach gimnastycznych mogły zostać narażone na spojrzenia kolegów. Pedagodzy i politycy twierdzą zgodnie, że tak być nie powinno, ale nic z tego nie wynika. – Niemcy kapitulują przed islamem z okrzykiem hurra na ustach – twierdzi Henryk M. Broder, znany niemiecki publicysta urodzony w Katowicach. Ma rację. Widać wyraźnie, że w przeciwieństwie do Francuzów czy Holendrów, Niemcy gotowi są do zdecydowanie większych ustępstw wobec islamu. Jeden przykład: ponad czterdzieści procent Niemców nie miałoby nic przeciwko temu, aby w publicznej telewizji odbywały się piątkowe modły. Przeciwko jest dokładnie połowa obywateli. Przy takich wynikach badań opinii publicznej można sobie wyobrazić, że muzułmanie w Niemczech uzyskają w przyszłości znacznie więcej praw niż w innych krajach. Dlaczego właśnie w Niemczech?

Wszystko ze strachu

Tygodnik „Der Spiegel” przedstawia trzy powody gotowości Niemców do ustępstw. Po pierwsze strach. Strach przed wszelkimi kłopotami, demonstracjami i oczywiście terrorem. Niemcy cenią sobie nadal swą Gemütlichkeit, będącą mieszaniną wygodnictwa, spokoju, bezpieczeństwa i tęsknoty za idyllą w życiu społecznym. Druga przyczyna ma charakter gospodarczy. Niemcy dzierżą mistrzostwo świata w eksporcie, na który zorientowana jest cała gospodarka, począwszy od samochodów, a na dobrach inwestycyjnych skończywszy. Pragną więc uniknąć bojkotu niemieckich towarów przez kraje muzułmańskie, jak to miało miejsce wobec towarów duńskich po publikacji w tym kraju słynnych karykatur Mahometa. Po trzecie wreszcie, na co zwraca uwagę socjolog Hans Peter Duerr, w Niemczech narasta niezadowolenie z kierunku rozwoju zachodniej cywilizacji z jej apologią hedonizmu, libertynizmu, przemocy i temu podobnych zjawisk. Nieprzypadkowo na liście bestesellerów od prawie dwu lat widnieje książka Petera Hahne „Schluss mit lustig” (Koniec z zabawą) będąca krytyką społeczeństwa dobrobytu. W takich warunkach rośnie zrozumienie dla surowych reguł islamu. To jednak nie wszystkie przyczyny niemieckiej uległości. Ogromną rolę odgrywa nazistowska przeszłość i wynikająca stąd obawa przed oskarżeniem Niemców o rasizm. Pragnąc uniknąć tego rodzaju podejrzeń, Niemcy pozostawili swych imigrantów z krajów muzułmańskich w świętym spokoju, nie ingerując w ich sprawy i życie codzienne i nie troszcząc się przy tym nawet o to, czy drugie lub trzecie pokolenie imigrantów posługuje się w ogóle językiem Goethego i Schillera. Usiłują to zmieniać dopiero od niedawna. – Efekt jest taki, że tworzy się tzw. społeczeństwo równoległe i wraz z gettoizacją następuje radykalizacja środowisk islamskich – mówi Dirk Halm z Centrum Badań Tureckich. Nie jest to zjawisko występujące wyłącznie w Niemczech. Jednak w przeciwieństwie do wielu innych krajów Niemcy chowają głowę w piasek i czynią wyznawcom islamu koncesję za koncesją.

Głowa Mahometa

Presji wyznawców islamu uległa nawet jesienią ubiegłego roku berlińska Deutsche Oper. W ostatniej chwili zdjęta została z afisza opera Mozarta „Idomeneo – król Krety”. Oburzenie środowisk muzułmańskich wywoła końcowa scena opery w inscenizacji skandalizującego reżysera, Hansa Neuenfelsa. Przedstawia ona króla Idomeneo wyjmującego z worka ociekające krwią głowy Jezusa, Buddy, Posejdona i proroka Mahometa. Kiedy trzy lata temu „Idomeneo” wystawiono po raz pierwszy, nikt nie zwrócił na to szczególnej uwagi. Ale było to jeszcze przed karykaturami Mahometa oraz wykładem Benedykta XVI w Ratyzbonie. Przed wrześniowym pokazem Deutsche Oper otrzymała policyjne ostrzeżenie o „ryzyku dla bezpieczeństwa”. Jednak dyrekcja opery kierowała się nie tylko względami bezpieczeństwa. W swej nadgorliwości wolała dmuchać na zimne przed posiedzeniem Konferencji Islamskiej, pierwszym w historii Niemiec spotkaniem przedstawicieli niemieckiego rządu z reprezentacją organizacji muzułmańskich. W środowiskach intelektualnych zawrzało. Wolfgang Schäuble, szef MSW, nazwał zdjęcie „Idomeneo” szaleństwem. Opera Mozarta wystawiona została dopiero w grudniu ubiegłego roku. Rząd usiłował namówić przywódców muzułmańskich do jej wspólnego obejrzenia. Nikt zaproszenia nie przyjął. – Nie mogliśmy patrzeć, jak profanuje się naszą religię – tłumaczył Ali Kizilkaya, szef Rady Islamskiej, jednej z czterech wielkich organizacji reprezentujących społeczność muzułmańską. Poparły go niemieckie Kościoły: katolicki i ewangelicki. – Taka inscenizacja nie ma nic wspólnego z tolerancją. Świadczy o braku szacunku do samego siebie – mówił Hans Joachim Meyer, przewodniczący Komitetu Centralnego Niemieckich Katolików.

Muezzin na niemieckiej prowincji

Niemieccy muzułmanie są zadowoleni z wielu wygranych potyczek z niemieckimi urzędami. Niedawno orzeczeniem sądu dwa tysiące muzułmańskich mieszkańców Dillenburga w Hesji uzyskało prawo do tego, aby muezzin w ich meczecie wzywał wiernych do modlitw za pomocą głośników. Na orzeczenie sądu nie wpłynęły protesty większości liczącego 36 tys. mieszkańców miasteczka. Władze berlińskiej dzielnicy Neuköln pogodziły się z faktem, że wybudowany w bezpośrednim sąsiedztwie lotniska Tempelhof meczet ma minarety o ponad osiem metrów wyższe niż przewidywało zezwolenie na budowę, co zagraża bezpieczeństwu ruchu lotniczego. Reprezentacyjny meczet powstaje na Kreuzbergu w Berlinie. W innej dzielnicy stolicy Niemiec, Pankow, rozpoczęła się właśnie budowa okazałego meczetu muzułmańskiej gminy Ahmadija. Władze odrzucają wszelkie protesty mieszkańców, którzy przypominają, że dzielnica nie jest zamieszkana przez muzułmanów, a sekta Ahmadija ma w całym Berlinie zaledwie dwustu wyznawców. Nie w tym jednak rzecz. Meczet w Pankow będzie pierwszym na terenie byłej NRD. Na ukończeniu jest budowa gigantycznego meczetu w Duisburgu. Już niedługo otworzy swe podwoje, całe dwa i pół tysiąca metrów kwadratowych. Kosztuje ponad siedem milionów euro, z czego połowę wyasygnowały władze landu, korzystając przy tym ze środków unijnych. Liczba składanych wniosków budowlanych rośnie z miesiąca na miesiąc. Wygląda na to, że mieszkający w Niemczech muzułmanie przystąpili do generalnej rozbudowy materialnej bazy swej religii. Niemcy ulegają ich presji bez oporu. – Potrzeba nam więcej odwagi cywilnej – głosi Michael Kiefer, islamoznawca z Uniwersytetu w Düsseldorfie. – W sprawach islamu nie istnieje w Niemczech wolność prasy i poglądów – wtóruje Bassam Tibi, pochodzący z Syrii znawca islamu, od lat profesor Uniwersytetu w Getyndze. Jest zwolennikiem tzw. euroislamu jako przeciwwagi dla islamskiego fundamentalizmu. Zarzuca Niemcom nie tylko zbytnią uległość, ale i zdradę ideałów zachodniej cywilizacji, gdyż nie starają się budować stosunków z muzułmanami na gruncie wspólnych wartości. Po czterdziestu latach spędzonych w Niemczech, Bassam Tibi emigruje do USA, gdyż ma dosyć niemieckiej hipokryzji. – Niemcy nie są w stanie zaoferować cudzoziemcom wzoru tożsamości do naśladowania, bo sami jej nie posiadają. To jest efekt Auschwitz – mówi Tibi na pożegnanie. ¦
Piotr Jendroszczyk z Berlina

Komunistów trzeba ukarać

Źródło: Rzeczpospolita: Komunistów trzeba ukarać
07.02.2007

Potrzebne jest jednoznaczne wskazanie, że PRL to nie była niepodległa Polska, a ludzie, którzy nią kierowali, de facto umacniali sowiecką dominację nad naszym krajem. PZPR miała w imieniu innego państwa i na jego polecenie pacyfikować wszelkie przejawy suwerenności narodu – twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej”

Dekomunizacja? Nawet nie warto o tym marzyć. W ł a ś c i w i e wszystkie argumenty są przeciw. Począwszy od czysto politycznych, a skończywszy na społecznych i moralnych. A więc powiedzmy sobie szczerze: dlaczego nie będzie dekomunizacji?

Bo nie da się jej przeprowadzić w parlamencie. Bo to pomysł na tyle radykalny i nierozsądny, że nigdy nie znajdzie odpowiedniej większości. Kto w obecnym Sejmie mógłby przegłosować ustawę dekomunizacyjną? Przecież Platforma Obywatelska po pierwsze jest partią umiarkowaną, daleką od skrajności, więc nie zaangażuje się w takie awantury, a po drugie jest tak skłócona z PiS, że nie ma mowy, aby zechciała poprzeć taki projekt. O SLD czy PSL od razu zapomnijmy – to partie postkomunistyczne, a więc same są zagrożone ewentualną ustawą.

LPR i Samoobrona? Nawet nie myślmy o ich poparciu, bo – jak niedawno pisał Ryszard Bugaj w „Rzeczpospolitej” – nie wypada korzystać z głosów partii tak skompromitowanych w sprawie o takim ciężarze moralnym jak dekomunizacja…

Podobnie miało być z lustracją

Przypomnijmy sobie, jak wyglądały losy lustracji w Polsce. W roku 1990 nikt głośno nawet nie mówił okonieczności sprawdzania, kto z polityków III RP był agentem SB, a dwa lata później po liście Macierewicza było jeszcze gorzej, bo ten, kto opowiadał się za lustracją, był uznawany za oszołoma – tak nazywano osoby, które wyrażały poglądy odmienne od uznanych za poprawne politycznie. Ale mimo to w kwietniu 1996 roku Sejm przyjął ustawę lustracyjną. A był to Sejm wybrany w 1993 roku, w którymdominowali postkomuniści, a rolę prawicy (w Polsce tradycyjnie prolustracyjnej) odgrywały niechętne lustracji KPN i Unia Wolności – bo rzeczywiste ugrupowania prawicowe przegrały wybory.

Dwa lata później została przyjęta ustawa o Instytucie Pamięci Narodowej dająca dostęp do akt dawnej SB wszystkim poszkodowanym oraz historykom. I za ustanowieniem tej instytucji głosowała nie tylko współrządząca wówczas Akcja Wyborcza „Solidarność”, ale też będąca z nią w koalicji Unia Wolności – partia, ufundowana na głębokiej niechęci do rozliczenia komunistycznej spuścizny.

Choć od upadku PRL upływają kolejne lata, to – paradoksalnie – coraz trudniej znaleźć przeciwników rozliczania komunizmu. Dziś ze świecą trzeba by było szukać publicystów jawnie deklarujących się przeciw lustracji, ujawnianiu akt SB (zwykle ich deklaracje brzmią: jestem za lustracją, ale…), a teksty, których autorzy piszą o spaleniu bądź zabetonowaniu teczek, należą do medialnego folkloru.

Przestrzegałbym więc przed stwierdzaniem, że w obecnym Sejmie w jakiejś formie nie przeszłaby dekomunizacja głosami dawnego obozu solidarnościowego. Nic nie jest przesądzone.

Ale jeśli nawet PO, obrażona na PiS i zabiegająca przed wyborami prezydenckimi o poparcie SLD dla Donalda Tuska, byłaby przeciwnikiem ustawy, to czy rzeczywiście należałoby wzgardzić głosami LPR iSamoobrony? Skoro udało się kiedyś Akcji Wyborczej „Solidarność” kupić poparcie Unii Wolności dla ustawy o IPN, to tym razem na pewno uda się namówić koalicjantów PiS i użyć ich – po prostu – jak młotka do wbicia gwoździa. Ustawa przyjęta głosami rządowej koalicji nie będzie przecież mniej warta i mniej skuteczna od takiej, za którą głosowałaby Platforma.

Ludzie tęsknią za PRL…

Kolejnym argumentem używanym przez przeciwników dekomunizacji jest niesprzyjająca atmosfera społeczna. Skoro ludzie wspominają PRL z sentymentem, domagają się Hansa Klossa i Janka Kosa w telewizji, to sprzeciwią się ograniczaniu praw byłych komunistów. Poza tym każdy miał w rodzinie lub wśród przyjaciół jakiegoś partyjnego, więc dekomunizacja u wszystkich budzi niepokój. Dorzućmy jeszcze jeden argument – od 1989 roku minęło już tak wiele czasu, że postkomuniści uzyskali demokratyczny mandat, mieli swoich premierów, swojego prezydenta. Zostali oswojeni przez demokrację i nie są już groźni.

Argument mówiący o uzyskaniu wyborczej legitymacji wydaje się być rozsądny – któż śmiałby podważać logikę demokracji? Ale jest też równie ryzykowny – przecież nikt nie zaproponuje, aby nie ścigać przestępców tylko dlatego, że kiedyś zdobyli mandaty poselskie lub senatorskie. Logika demokracji oraz logika słuszności i sprawiedliwości nie zawsze są – używając języka komputerowego – kompatybilne.

Oczywiście – istnieje instytucja immunitetu parlamentarnego, ale dekomunizacja nie musi jej naruszać. Wystarczy, że ustawa po prostu zakaże niektórym kategoriom działaczy PZPR startu w wyborach (wszak polskie prawo zna karę pozbawienie niektórych praw obywatelskich) i już od następnej kadencji Sejm będzie zdekomunizowany.

…ale chcą rozliczenia komunizmu

Nie wolno zbyt łatwo na podstawie sentymentu do syrenki, trabanta czy kronik filmowych sprzed 30 lat wyrokować o poglądach ludzi na dekomunizację. Nawet najbardziej zaciekli przeciwnicy PRL potrafią dziś wspominać pierwszy adapter Bambino. Warto też zauważyć, że ostatnio – wraz ze zwiększaniem się swobodnej debaty w mediach – coraz większym społecznym poparciem cieszą się rozliczenia komunizmu: lustracja i odbieranie przywilejów dawnym ubekom. Skoro więc Polacy chcą karać miecz komunistycznego państwa, pewnie też nie sprzeciwiliby się ukaraniu ręki, która ten miecz dzierżyła – czyli Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.

Po drugie, załóżmy przez chwilę, że Polacy rzeczywiście wspominają państwo komunistyczne jako coś własnego i sympatycznego. Niestety, to tylko argument za tym, że dekomunizacja jest naprawdę potrzebna. Skoro w ciągu kilkunastu lat istnienia III Rzeczpospolita nie potrafiła za pomocą łagodnych metod pokazać, że PRL była zła, to i dziś półśrodki – takie jak degradowanie członków WRON i odbieranie przywilejów ubekom – nie wystarczą.

Prawo – jak od dawna wiadomo – nie tylko odzwierciedla poglądy panujące w społeczeństwa, ale też je kształtuje (tego argumentu używano choćby wtedy, gdy wbrew woli większości Polaków zlikwidowano karę śmierci). Potrzebne jest więc jednoznaczne wskazanie przez państwo, że tamten kraj to nie była niepodległa Polska, a ludzie, którzy nim kierowali, de facto umacniali sowiecką dominację nad naszym krajem. PZPR miała w imieniu innego państwa i na jego polecenie pacyfikować wszelkie przejawy suwerenności narodu.

Zbiorowa odpowiedzialność

Na koniec argument przeciwników dekomunizacji mówiący o tym, że byłby to proces niemoralny, bo opierający się za zasadzie zbiorowej odpowiedzialności. Łatwo go rozbroić, szukając analogii do przepisów kodeksu karnego przewidujących kary za uczestnictwo w związku przestępczym oraz za kierowanie nim.

Jakie kary i dla kogo? Czy karać już sekretarza podstawowej organizacji partyjnej czy dopiero sekretarza komitetu powiatowego partii? A może każdego członka PZPR? To kwestie techniczne. Choć moim zdaniem – dla zdrowia społecznego – lepiej byłoby uznać, że cała PZPR była organizacją przestępczą, i wyciągnąć z tego odpowiednie wnioski.

PiS wprawdzie zaczęło przegląd swoich kadr pod kątem przynależności do PZPR, ale nie wierzę, by to i inne ugrupowania – a wszystkie mają członków dawniej należących do partii komunistycznej – zdecydowały się na tak szeroką lustrację.

Czy możliwe, żeby ktoś – zapisując się do PZPR – nie zdawał sobie z jej celów? Nawet najwięksi ideowi komuniści musieli mieć tego świadomość. Ten, kto tego nie rozumiał, musiał być ślepcem lub – przepraszam – kretynem. Oczywiście, mogły się zdarzać przykłady Konradów Wallenrodów lub ludzi, którzy uznali, że – jak na ich sumienia – z członkostwem z PZPR wiąże się zbyt wiele zła. Byli i tacy, którzy swoją późniejszą działalnością w opozycji odpokutowali członkostwo w kompartii – każdy z takich przypadków powinien być sądowo zbadany. Wszak także członków gangów, którzy podejmują współpracę z policją, uwalnia się od kary.

Napiętnować zło

Dla historii, dla przyszłych pokoleń, dla wychowania młodych ludzi, wreszcie dla oczyszczenia psychiki narodu członkowie PZPR powinni zostać napiętnowani i ukarani. I nie chodzi tylko o uchwałę Sejmu stwierdzającą, że PZPR była organizacją służącą obcemu mocarstwu – choć nawet takiej uchwały się nie doczekaliśmy – ale o ustawę, która stwierdzi, że dawni członkowie kompartii byli ludźmi, którzy zgrzeszyli politycznie, więc teraz poniosą polityczną karę. Utracą choć część praw wyborczych. Bo nie chodzi o to, aby dziś tych ludzi zamykać do więzień. Chodzi o to, aby stało się jasne, co jest dobre, a co złe.
Dominik Zdort

Nowe sposoby na odchodzenie ze świata

Źródło: Rzeczpospolita: Nowe sposoby na odchodzenie ze świata
06.02.2007

ETYKA Dzieci robią trumnę dla nauczycielki

– Nie interesują go pacjenci, tylko ich pieniądze – mówi o Ludwigu Minellim, założycielu kliniki samobójców „Dignitas” w Zurychu, jego długoletnia współpracownica.

„Dignitas” to mieszcząca się w Zurychu klinika, która pomaga swoim klientom popełnić samobójstwo. Świadczy swoje usługi od ośmiu lat i przez ten czas obsłużyła ok. 200 osób z całego świata. Koszt 3,5 tysiąca euro.

Teoretycznie klientami kliniki są wyłącznie ci, którzy są nieuleczalnie chorzy. Soraya Wernli, pielęgniarka, która od lat asystowała przy samobójstwach w jego klinice, powiedziała jednak australijskiej gazecie „The Sydney Mornig Herald”, że coraz częściej zdarzało się, że do Zurychu przyjeżdżali klienci, którzy chcieli umrzeć tylko dlatego, że byli w podeszłym wieku. – Zjawiali się u nas rano, a o czwartej popołudniu byli już martwi. Jak w tak krótkim czasie można być pewnym, że pacjent jest w pełni poczytalny i wie, że chce umrzeć? – dziwiła się Wernli. Zrezygnowała z trwającej 30 lat współpracy z Minellim, twierdząc, że zaczął on postępować wbrew jej zasadom moralnym.

Legalny kieliszek z trucizną

Minelli nie musi się jednak niczego obawiać. Pomoc w samobójstwie (ale nie eutanazja, która polega na tym, że to lekarz wstrzykuje choremu truciznę) jest w Szwajcarii legalna, a kilka dni temu Sąd Najwyższy jeszcze bardziej rozszerzył zakres obowiązującego prawa. Uznał bowiem, że powinno ono objąć także osoby chore psychiczne lub cierpiące na chroniczną depresję. Od teraz także one mogą żądać podania im kieliszka z trucizną.

Sąd dokonał przy tym niezwykłego precedensu: orzekł, że prawo do pomocy w samobójstwie gwarantuje artykuł 8 punkt 1 europejskiej konwencji praw człowieka, który mówi o tym, że należy szanować prywatne życie każdego człowieka. Przeciwnicy eutanazji są przerażeni taką interpretacją.

– Szwajcarzy otworzyli właśnie wieko otchłani prowadzącej do kultury śmierci – mówi Alex Schadenberg, dyrektor kanadyjskiej Koalicji Przeciwko Eutanazji. – Teraz zacznie się presja na najsłabszych członków społeczeństwa, o których będzie się mówiło, że są zbyt głupi, by zauważyć, iż ich życie nie ma sensu.

Trumna dla pani dyrektor

W Holandii, gdzie legalna jest i pomoc w samobójstwie, i eutanazja, proces oswajania się społeczeństwa ze śmiercią przybiera niespotykane gdzie indziej formy. Dyrektorka szkoły podstawowej w Somerlen, która jest chora na raka i której zostało kilka tygodni życia, poprosiła swoich uczniów, aby zrobili dla niej trumnę. W ten sposób 40-letnia Erin van den Biggelaar postanowiła przekazać im, że śmierć jest częścią życia. Zajęcia praktyczno-techniczne przeniosła do pracowni stolarskiej. Dzieci zamiast lepić ludziki z plasteliny zbijają trumnę, w której ich dyrektorka ma zostać pochowana. Praca już właściwie jest skończona. Trumnie, zbitej z sosnowych desek, brakuje tylko wieka.

– Dzieci wiedzą, że ta trumna jest przeznaczona dla mnie i nie mają z tym żadnego problemu. Zamiast się bać, wsiadają do niej i bawią się w okręt podwodny – powiedziała Ivan den Biggelaar niemieckiej gazecie „Die Welt”.

Nadzorujący projekt nauczyciel Erik van Dijk uważa, że to zdrowy sposób zapoznawania dzieci ze śmiercią. Także troje dzieci nauczycielki uczestniczy w budowie. Nawet żartują na ten temat. – Mówią na przykład: „Mamo, teraz możesz jeść tyle chipsów i pić tyle koli, ile zechcesz. I tak już wszystko jedno” -opowiada van den Biggelaar.

Rafał Kostrzyński, Aleksandra Rybińska

Simon Mol, zawodowy uchodźca

Źródło: Rzeczpospolita: Simon Mol, zawodowy uchodźca
01.02.2007

Laureat tytułu Antyfaszysty Roku, poeta, dziennikarz. To do niedawna wizerunek Simona Mola, podejrzanego o zainfekowanie partnerek wirusem HIV. Uwodził nie tylko kobiety, ale także instytucje. I dobrze z tego żył

Simon Mol

-Legenda Simona Mola powstawała przez siedem lat. Nikt nie ośmielał się już mówić o faktach, które nie pasowały do jego medialnego wizerunku. Wątpliwości ukrywano, a każda kolejna publikacja budowała jego popularność -mówi jedna z osób, które współpracowały z nim przy inicjatywach kulturalnych. – Gdyby nie kilka zdesperowanych kobiet, które zechciały mówić, prawda o Simonie Molu nigdy nie ujrzałaby światła dziennego.

Aresztowanie Mola pod zarzutem zakażenia czterech byłych partnerek wirusem HIV nastąpiło w momencie, gdy ten uchodźca z egzotycznego Kamerunu był w Polsce u szczytu sławy. Obsypywany zaszczytami guru środowisk antyfaszystowskich i antyrasistowskich, poeta i twórca niszowego, ale znanego Teatru Migrator, bohater reportaży i kronik kulturalnych.

Do perfekcji doprowadził lawirowanie między organizacjami pozarządowymi, samorządowymi i rządowymi. Umiał wykorzystać do tego zapatrzonych w niego dziennikarzy. Budował swoją legendę, stając się szybko „zawodowym uchodźcą”. Jak pisał, musiał opuścić ojczyznę, bo walczył z korupcją, w Polsce sam, jak wynika z ustaleń „Rz”, znalazł się w sytuacji korupcyjnego konfliktu interesów. Dzięki znajomościom w stołecznym ratuszu został członkiem komisji przyznającej mieszkania uchodźcom. I sam takie mieszkanie dostał.

Od połowy zeszłego roku zbierały się nad nim czarne chmury. Kilka anonimowych kobiet zaczęło oskarżać go na internetowych forach, że zaraził je śmiertelnym wirusem HIV.

Po aresztowaniu Mola, w środowiskach, które go lansowały, zapanowała powszechna konsternacja. „To bardzo delikatna sprawa”, „należy ją widzieć w kontekście rasistowskim” – słyszeliśmy od osób, które dobrze go znały i zapraszały na demonstracje w obronie wolności i swobód. – Nie mam nic do powiedzenia. Proszę mnie nie prowokować. Nie chcę być chamski. Dlaczego do mnie się dzwoni w tej sprawie? -mówił Rafał Pankowski, ideolog organizacji Nigdy Więcej, która przyznała Simonowi Molowi tytuł Antyfaszysty Roku.

Mit Simona Mola runął, gdy 3 stycznia do drzwi jego mieszkania w centrum Warszawy zapukali policjanci. Pozostały pytania, kim naprawdę był Mol i co w jego wizerunku jest prawdą, a co kłamstwem.

Kto straszy świadków

Kilka dni temu dziennikarze „Rz” spotkali się z byłym aktorem teatru Simona Mola. Wkrótce po rozmowie zadzwonił przerażony i zażądał wycofania wszystkich swoich wypowiedzi z tekstu. Przyznał, że dostał telefon z pogróżkami. – Zadzwonił do mnie kolega Mola, straszył i mówił, żebym nie mieszał się w nie swoje sprawy. Zakazał rozmawiania z dziennikarzami – tłumaczył zdenerwowany.

Taka sama sytuacja powtórzyła się z człowiekiem, który namówił zakażone przez Mola dziewczyny do złożenia zeznań. Już w czasie dwugodzinnej rozmowy z nami był niespokojny. -Simon Mol ma wielkie wpływy, wielu ważnych znajomych, w tym prawników -tłumaczył. -Oni mogą znaleźć jakieś kruczki i on wyjdzie. I co ja wtedy zrobię?

Kilka godzin po naszej rozmowie zadzwonił. Był skrajnie zdenerwowany. – Kogo pan się boi? – pytaliśmy. -Zabraniam pisać, że w ogóle ze mną rozmawialiście. Chodzi o moje bezpieczeństwo! -krzyczał do słuchawki.

Czy ktoś zastrasza świadków? Mimo że śledczy wiedzą o co najmniej kilkunastu kobietach, które miały seksualne kontakty z uchodźcą, żadna z nich nie chce wystąpić w sprawie Simona Mola jako świadek lub pokrzywdzona. – Ciągle opieramy się na zeznaniach czterech kobiet, które zdecydowały się walczyć do końca. Mówią, że za wszelką cenę chciały powstrzymać Mola. Ale mówią też, że to bezwzględny człowiek. Boją się go -przyznaje prokurator.

Z ustaleń „Rz” wynika, że człowiekiem, który zadzwonił z pogróżkami do jednego z rozmówców „Rz”, był Emmanuel M. To jedna z najbardziej tajemniczych osób z otoczenia Simona. W środowisku ciemnoskórych imigrantów uchodzi za jego najbliższego przyjaciela.

Tajemniczy przyjaciel

Emmanuel M. był wyraźnie zaskoczony, że do niego dotarliśmy. Kolczyk w uchu, elegancki skórzany płaszcz. Po polsku mówi średnio, woli używać angielskiego. Nie chce się przyznać, czy jest uchodźcą ani z jakiego kraju pochodzi. Nie chce nawet powiedzieć, czym się w Polsce zajmuje. Twierdzi jedynie, że reprezentuje grupę osób wspierających Mola.

– Byłem u niego, kiedy przyszła po niego policja -mówi. -Niedawno ktoś od nas widział się z nim w areszcie. Simon mówi, że jest niewinny. Twierdzi, że nigdy w Polsce nie miał badań na HIV.

-Nie zdziwiło pana, że mimo sygnałów od byłych dziewczyn nie wykonał testu? Czy tak zachowałby się zdrowy człowiek? -pytamy.

Emmanuel nie odpowiada. Odwraca głowę i dłuższą chwilę milczy. Potem powtarza, że dużo osób nie wierzy w winę Simona, i dodaje, że z własnych doświadczeń wie, jak źle są traktowani kolorowi przez policję w Polsce. Twierdzi, że pracował razem z Molem w jego fundacji. Ale kiedy drążymy temat, nagle zacina się. Nie chce odpowiedzieć na żadne pytanie dotyczące jej działalności lub wpłat, które wpłynęły na konto. -Nie mam upoważnienia -powtarza.

Udało nam się dotrzeć do akt tajemniczej fundacji Mola w Krajowym Rejestrze Sądowym. Okazało się, że Simon Mol, zakładając przed prawie rokiem Międzynarodową Fundację Migrator Theatre, mianował się jej prezesem. Fundacja miała pomagać uchodźcom i emigrantom. Jako dokumentację dotychczasowych osiągnięć Mol załączył ksero artykułów ze stołecznego dodatku „Gazety Wyborczej”. Kolekcję otwiera publikacja podtytułem „Wielkie brawa dla Simona”.

Fundacja jest praktycznie jednoosobowa. Mol decyduje o wszystkim, także o finansach. Nie ma żadnego organu kontrolnego, który czuwałby nad wydawaniem funduszy. To niespotykane, bo w fundacjach normą jest istnienie rady, w której zasiadają cieszące się szacunkiem autorytety. I chociaż Mol zna wiele takich osób, żadnej z nich nie zaprosił do współpracy.

Prócz Mola w zarządzie znalazł się jego przyjaciel Emmanuel Zuu. Ale ten był jedynie figurantem, mógł działać wyłącznie jako doradca Mola. Mimo to zapewne wiedział, czym się zajmuje fundacja. Teraz jest jedyną osobą, która mogłaby o tym opowiedzieć. Jednak Zuu zapadł się pod ziemię. -Tata wyjechał do Londynu, wróci w maju – mówi córka Zuu, którą zastaliśmy w jego warszawskim mieszkaniu.

Gdzie są pieniądze?

– To niemożliwe, nieprawdopodobne. Simon Mol znów mnie wykorzystał. On jest zwykłym oszustem – powtarza zaszokowany 43-letni Marokańczyk. Przed chwilą powiedzieliśmy mu, że na jednym z międzynarodowych forów internetowych znaleźliśmy informację, że fundacja Mola prowadzi akcję zbierania środków na jego leczenie. Marokańczyk został latem ubiegłego roku pobity na festiwalu teatralnym w Węgajtach. Sprawa stała się bardzo głośna i określana jako przykład rasistowskiej napaści.

Simon Mol odwiedził wówczas Marokańczyka. Towarzyszyła mu ekipa „Gazety Wyborczej”. Mol deklarował, że jest wstrząśnięty rasistowskim atakiem i że zajmie się pobitym artystą. – Wcale nie chciałem tego artykułu, ale im na tym zależało -mówi dziś aktor. Od tego czasu Mola widział tylko raz. Dostał od niego 600 zł, choć jak niedawno się dowiedział, sami organizatorzy festiwalu zebrali prawie dwa razy więcej. – Simon od razu po publikacji przestał się mną interesować. Kiedy dzwoniłem do niego, krzyczał, żebym nie wywierał na niego presji -opowiada aktor spotkany przed warszawskim szpitalem, do którego chodzi na rehabilitację.

-Kiedy aresztowano Simona, zebraliśmy się wszyscy w warszawskiej kawiarni Casablanka – relacjonuje jeden z aktorów Teatru Migrator. – Wszyscy byli wstrząśnięci. I nagle nowy szok: nie ma żadnych pieniędzy, bo wszystko trzymał Simon. Jest fundacja, o której imigranci nic nie wiedzieli. Polacy coś tam wiedzieli, ale nikt nie widział statutu, bo Simon się na to nie zgadzał.

Jak ustaliliśmy, tuż przed aresztowaniem Mol przygotowywał wniosek do Ministerstwa Kultury o dotację w wysokości 160 tys. zł. Podobno starał się też o dotacje unijne – nie wiadomo, z jakim skutkiem.

Czy Simon przywłaszczył pieniądze fundacji? Próbowaliśmy ustalić, jakie miał w ostatnich latach źródła utrzymania. Oficjalnie nigdzie nie pracował. Na swej internetowej anglojęzycznej stronie chwalił się, że swego czasu był konsultantem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Opisuje też, jak urzeczony piękną blondynką ścigał ją po Warszawie ministerialną lancią, łamiąc wszelkie przepisy. Ale ministerstwo, zapytane przez „Rz”, odcina się od Mola. „Uprzejmie informuję, że pan Simon Mol alias Simon Moleke Njie nie był zatrudniony w MSZ” -napisał nam Tomasz Szeratics z MSZ.

Oficjalna wersja życiorysu Mola mówi, że był dziennikarzem „Warsaw Voice”. Kiedy dzwonimy do redakcji, słyszymy, że Simon Mol, choć wcześniej pisywał do tej gazety, przez ostatnie trzy lata nie był zainteresowany współpracą.
Mieszkanie czeka na Simona

Simon Mol mieszkał w małym mieszkanku w eleganckiej kamienicy przy cichej uliczce w centrum stolicy. Drzwi do dawnego mieszkania dozorcy, jakby dla zmylenia, oznaczone są liczbą 14. To właśnie za brązowymi metalowymi drzwiami z wizjerem Mol spotykał się z większością swoich ofiar.

Niespełna 20-metrowy lokal przyznał Zarząd Dzielnicy Śródmieście Stowarzyszeniu Uchodźców w RP, którego Mol był szefem. Był to lokal przeznaczony na biuro, nikt nie miał prawa w nim mieszkać. – To podstawa do rozwiązania umowy – przyznaje urzędniczka z Zarządu Gospodarowania Nieruchomościami.

Ale Mol i tak musiałby wynieść się z mieszkania. We wrześniu urzędnicy rozwiązali umowę, ponieważ nie płacił czynszu. W sądzie toczy się sprawa o eksmisję.

Z ustaleń „Rz” wynika, że Mol nie musiał jednak obawiać się kłopotów z mieszkaniem. Krótko przed aresztowaniem dostał mieszkanie komunalne od Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie. Ta samorządowa instytucja co roku przyznaje pięć mieszkań cudzoziemcom ze statusem uchodźcy, których sytuacja jest wyjątkowo trudna, obarczonych liczną rodziną lub schorowanych i starych. W ubiegłym roku o mieszkania starało się kilkanaście rodzin, większość w takiej właśnie sytuacji.

Kiedy 15 grudnia komisja przyznała mieszkania, okazało się, że wygrał z nimi młody, samotny mężczyzna -Simon Mol.

Jak to możliwe? Postanowiliśmy zapytać o to członków komisji. Ku naszemu zdziwieniu, jednym z członków pięcioosobowej komisji, która decydowała o przyznaniu mieszkania, okazał się Simon Mol. – Dlaczego w komisji decydującej o przyznaniu lokalu Simonowi Molowi zasiadał… Simon Mol? -No, takie jest życie -mówi dyrektor Warszawskiego Centrum Pomocy Rodzinie Jolanta Sobczak. Dodaje, że stało się tak, ponieważ wytypowało go Stowarzyszenie Uchodźców RP. Oznacza to, że wytypował się sam, ponieważ był prezesem stowarzyszenia. W swojej sprawie Mol wstrzymał się od głosu.

Kiedy rozmawiamy z pracownicami WCPR o tym, jak przyznano mieszkanie Molowi, kobiety nie kryją oczarowania Kameruńczykiem.

Sobczak: – Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że pan Simon był i myślę, że jest, osobą nietuzinkową. Pamiętam, że gdy pracowałam jeszcze w ośrodku na Woli, Simon Mol pojawił się u nas. Miał poczucie dyskomfortu wynikające z niskiego statusu materialnego. Zwrócił się o pomoc, ale nie był zadowolony z obsługi ośrodka i wyraźnie to artykułował.

Agata Kaczmarska, która zasiadała w komisji, przyznaje, że zna Simona od lat. -Od momentu, kiedy Mol skończył program integracyjny, czyli sześć lat temu, nie utrzymywałam z nim już tak częstych kontaktów. Zapraszał mnie na swoje spotkania poetyckie, ale miałam z nim kontakt jedynie jako z przedstawicielem organizacji pozarządowej -przyznaje.

Kaczmarska mówi, że poaresztowaniu Mola sytuacja się zmieniła. Składa jednak zadziwiającą deklarację. -Nie chcemy go w żaden sposób dyskryminować. Dlatego uznaliśmy, że tym razem z lokalu skorzysta osoba z listy rezerwowych. A pan Simon, jeśli wróci do nas cały szczęśliwy i czysty jak kryształ, otrzyma lokal bez kolejki i już bez konkursu – mówi optymistycznie.

Simon: Nikt się nie dowie

Czy Simon Mol uwodził przedstawicielki organizacji pozarządowych i samorządowych, które mogły mu pomóc? Po Warszawie krążą teraz opowieści młodych kobiet, które nie uległy urokowi Mola. Zwykle są to dziewczyny, które spotkały się z nim na gruncie zawodowym -są wolontariuszkami organizacji humanitarnych lub organizowały jego spotkania poetyckie. Pod jakimś pretekstem Simon proponował, by spotkały się z nim w jego mieszkaniu. Miały przejrzeć jakieś dokumenty, obejrzeć filmowy zapis jego spektaklu. Szybko okazywało się, że cel spotkania jest zupełnie inny – nastrojowa muzyka, wino na stole, a także zdecydowane działania Simona nie pozostawiały żadnych złudzeń.

Z opowieści osób dobrze znających Mola wyłania się zupełnie inny obraz. – Dziewczyna, która mi to opowiedziała, była wstrząśnięta. Odwiozła Simona do domu, w którym miał spać, bo mówił, że nie chce nocować w hotelu zarezerwowanym dla aktorów Teatru Migrator podczas festiwalu w Węgajtach. Kiedy znaleźli się w pokoju, pozwoliła mu się pocałować. Uznała, że to taki pozbawiony erotyzmu pocałunek. Przez całą drogę Simon opowiadał, jak bardzo jest zdenerwowany rasistowską napaścią na swego kolegę. Gdy odsunęła się od Simona, zobaczyła, że on już rozpiął pasek, zrzuca dżinsy i szybko się rozbiera. Powiedziała: „Simon, co robisz? Przecież my się prawie nie znamy”. Był wściekły. Krzyczał: „fuck!” -relacjonuje jeden z ciemnoskórych aktorów Teatru Migrator.

-To było spotkanie poświęcone sytuacji uchodźców. Gdy się skończyło, Simon zaproponował, bym wpadła do niego. Była to zupełnie jednoznaczna propozycja. Powiedziałam: „nie ma mowy, mam chłopaka”. Nalegał: „przecież nikt się nie dowie”. Powiedziałam: „ale ja będę wiedziała” – opowiada Miłka Stępień, afrykanistka i działaczka Zielonych.

Aż do momentu aresztowania Mola nawet jego dobrzy znajomi nie zdawali sobie spraw z jego podbojów seksualnych. Podrywane przez niego dziewczyny zazwyczaj wychodziły też z założenia, że Simon uległ emocjom i nie przychodziło im do głowy, że to jego sposób działania.

– Dzisiaj na wiele sytuacji patrzę inaczej. Pamiętam jeden z bankietów po premierze teatralnej. Zauważyłem, jak Simon rozmawia z jedną z kobiet przy barze, wstukuje jej numer do komórki. A potem przemieszcza się w inne miejsce, i już ma nowy numer innej kobiety -mówi jeden z jego znajomych.

Czarne kobiety jak siostry

Kiedy okazało się, że Simon Mol podejrzany jest o świadome zarażanie kobiet wirusem HIV, ludzie związani z organizacjami humanitarnymi byli bliscy paniki.

-Bardzo boimy się o los ciemnoskórych kobiet, które mogły mieć kontakty seksualne z Molem. Żadna z nich nic nie powie, nawet jeśli jest zakażona. Nie pójdzie na badania, bo będzie się bała, że to pogorszy jej sytuację w oczach polskich władz -mówi jedna z osób, kierujących organizacją pomagającą uchodźcom.

Jednak osoby, które obserwowały, jak Mol funkcjonował w środowiskach uchodźców, uważają te obawy za bezpodstawne.

-Simon miał olbrzymi autorytet wśród żyjących w Warszawie Afrykanów. Czarne kobiety patrzyły na niego jak na boga. Gdyby powiedział jednej z nich, że ma pójść do jego mieszkania, zostać na noc lub z nim żyć, usłuchałaby bez wahania -mówi Andrzej Malinowski, aktor, który występował w Teatrze Migrator. -Widać było wyraźnie, że te kobiety go nie interesują. Traktował je rzeczowo i bez emocji.

I chociaż w otoczeniu Mola znajdowały się niekiedy prawdziwe czarne piękności, za którymi oglądali się Polacy, on nie zwracał na nie uwagi. – Dla niego były po prostu siostrami -mówi ciemnoskóry aktor Migratora. -Jako mężczyznę interesowały go tylko Polki, no, w każdym razie białe kobiety.

Na zawsze w Polsce

Kiedy wybuchła afera Simona Mola, na biurko Jana Węgrzyna, dyrektora Biura dla Cudzoziemców i Repatriacji MSWIA, natychmiast trafiła jego teczka. Wniosek uchodźcy Mola złożony siedem lat temu, był doskonale przygotowany, z listami poparcia Pen Clubu.

Kilka lat temu sam Węgrzyn wszedł w konflikt z najsłynniejszym afrykańskim uchodźcą w Polsce.

– „Rzeczpospolita”, powołując się na mnie, napisała, że Polska nie chce stwarzać sobie problemów, jakie ma zachodnia Europa, która pozwoliła na masową imigrację. Sugerowałem, że powinniśmy raczej stawiać na pokrewnych kulturowo Słowian. Rozpętało się prawdziwe piekło – wspomina Jan Węgrzyn. -Mol jako sekretarz generalny Stowarzyszenia Uchodźców wystosował list otwarty, zarzucając mi dyskryminację na tle rasowym. Izabela Jaruga-Nowacka, wówczas minister w rządzie Marka Belki, żądała mojej dymisji.

Węgrzyn mówi to, co wielu urzędników i wolontariuszy z organizacji humanitarnych: Simon Mol był niezwykle groźnym przeciwnikiem, bo w razie najmniejszych problemów zarzucał rasizm i groził, że wróci z dziennikarzami. -A miał naprawdę znakomite przełożenie na”Gazetę Wyborczą” -podkreślają.

Wiele osób zastanawia się dziś, co się stanie, jeśli Simon Mol zostanie skazany prawomocnym wyrokiem sądu. – Nie będzie miało to żadnego wpływu na jego status uchodźcy. W więzieniu zachowa pełne prawa, jakie z tego wynikają, państwo polskie będzie też płacić za jego kurację lekami przeciwko HIV – mówi Węgrzyn. – No i oczywiście, kiedy Mol już wyjdzie, pozostanie na terytorium Polski.

Czy Mol mógłby być deportowany z Polski? Tylko pod jednym warunkiem. – Gdyby jakieś osoby, oburzone jego postępowaniem, ujawniły fakty wskazujące, że starając się o status uchodźcy, podał nieprawdziwe informacje, możliwe byłoby cofnięcie mu tego statusu – tłumaczy Węgrzyn.
BERTOLD KITTEL, MAJA NARBUTT, współpraca Agata Byrska

Wywiad z ofiarą Simona Mola